poniedziałek, 30 września 2013

NOCNE NORI

Podobno nie je się nocami, podobno sen potrzebny jest jak tlen, podobno ... Nie sypiam zbyt wiele, a ostatnio prawie wcale. W biegu, z biegu, z dnia na dzień i do przodu. Zaczym mieć dziwne zachcianki w okolicach trzeciej nad ranem i zasypiam o piętnastej nawet za kółkiem. Dziwny to stan kiedy wywraca się wszystko do góry nogami. Wpadam zziajana, zmarźnięta i nie mogę zasnąć. Staje do garów i zaczynam kombinować, jak, z czym i którędy. Nie mogą być to dania zbyt wymyślne bo resztki szarych komórek mogły by nie podołać, tak jak przy ostatniej książce którą utopiłam w wannie kiedy niepostrzeżenie zasnełam. Nori na stanie mam zawsze, wypełnienie też się jakieś znajdzie, do tego nie może zabraknąć chilli i już pałaszuje rękami kolacjo-śniadanie. No to smacznego! Dzieńdobry/ Dobranoc i w drogę!

ilość na jedną porcję

2 płatki nori
1 pęczek makaronu soba (około 100 gr)
20 listków świeżego szpinaku
1 garść kiełków słonecznika
1 garść orzeszków ziemnych
1/2 doniczki kolendry
sos sojowy
sos chilli

Gotujemy makaron na miękko i studzimy. Rozkładamy płatki nori na desce. Na połowę każdego nakładamy makaron, szpinak, kiełki, kolendre i orzeszki, skrapiamy sosem chilli i zawijamy tak jak maki. Można to zrobić za pomocą bambusowej maty do sushi lub rękami, brzeg płatka można delikatnie zwilżyć aby dokładnie się przykleił. Rolki kroimy ostrym nożem na ulubioną wielkość, ja preferuje jedzenie rękami więc z każdej rolki wychodzą mi cztery wakałki, ale to rzecz gustu. Maczamy w sosie sojowym, ostrym albo musztardowym, można też dołożyć wegański majonez lub wasabi - kombinacji nie ma końca! Enjoy!

środa, 25 września 2013

BOCZNIAKI na OSSTTTRRRROOOOO

Nieustająco chce mi się ostrego. W tym temacie zaprzyjaźniony hindus poległ twierdząc, że mam przeżarte podniebienie, pasta curry "made in Malaysia" przestała spełniać swoje zadanie, a papryczki chilli powiały nudą. Marze o pożarze na języku, chce popłakać się ze szczęścia i spocić jak szczur na równiku przy pierwszych kęsach gorącego dania. Tak jak jeszcze kilka miesięcy temu przy jedzeniu sałatki z zielonej papai kiedy to stary taj pytając mnie czy ma być ostra zdziwił się bardzo na moja odpowiedz że TAK, fundując mi tym samym jedno z najgorętszych piekieł jakie jadłam. Chcę poczuć czym są nasycone, kolorowe smaki i uparcie szukam ich w zakamarkach kuchni. Sos tabasco został moim najlepszym przyjacielem, a różnorakie warzywa i dodatki fruwają w powietrzu i skwierczą w oleju przechodząc gorącem smakiem jalapeno. Dziś boczniaki na gorąco rzecz jasna!

zjadłam sama ale spokojnie mogę z tego powstać dwie porcje
120 gr boczniaków
1 pomidor malinowy
1 cebula
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżeczka tabasco
4 łyżki sosu sojowego
4 cm imbiru
1 łyżeczka agaru

makaron ryżowy i sezam

Rozgrzewamy na patelni olej i dodajmy pokrojoną w dużą kostkę cebulę oraz porwane wzdłuż blaszek boczniaki. Podsmażamy na złoto mieszając i dodajemy sparzony pomidor. Do blendera wlewamy sos sojowy, tabasco, dwie łyżki wody i dodajemy korzeń imbiru oraz łyżeczkę agaru. Miksujemy na bardzo wysokich obrotach około 3 minut po czym wlewamy na patelnie i przykrywamy. Dusimy do momentu aż warzywa będą przyjemnie miękkie. Dodajemy obgotowany/namoczony makaron ryżowy (lub w przypadku kiedy go nie mamy pokruszony na duże kawałki papier ryżowy) i mieszamy aż zmięknie. Podajemy w miskach z pałeczkami i sezamem. Rozgrzewa, syci i przyjemnie pali w język! Karamba!

wtorek, 24 września 2013

SOBA z BOBEM

Uciekam na kilka godzin do Krakowa. Dla złapania oddechu, poszerzenia perspektywy i naładowania baterii. Dwanaście godzin dla sztuki, architektury i inspiracji. Spacer miejską galerią pełną street artu, żywej miejskiej tkanki, sztuki publicznej i dla wszystkich. Są już takie miasta na świecie gdzie po za tradycyjną mapą miasta w centrum informacji turystycznej można dostać spacerownik z oznaczeniami najciekawszych murali. Zachwycił mnie ten pomysł w George Town w Malezji i chętnie przeniosła bym go na nasze rodzime podwórko. W Warszawie co raz częściej natykam się na wielkie realizacje ścienne jak słynne Kamienico czy Chopina na Tamce, nie mówiąc już o stale zmieniającej się ekspozycji pod Trasą Łazienkowską przy Myśliwieckiej. W Poznaniu zachwyciły mnie geometryczne op-artowe ściany szczytowe XIX wiecznych kamienic niedaleko Kontenerart'u nad Odrą. Gdańsk może się poszczycić największą miejska galeria czyli Zaspą gdzie rozmach i poziom realizacji rzucają na kolana. Gdańska Szkoła Muralu wyznacza poziom i nowe kierunki, chapeau bas i tak trzymać. Sama miewam zakusy na duże ściany. Kilka lat temu miałam okazję wyżyć się na 15 m2 w Kielcach, trzy dni na rusztowaniu, masa śmiechu i dobrej zabawy - wspominam to fantastycznie. Wielkość płócien na jakich tworzę z roku na rok pęcznieje proporcjonalnie do ilości prac jakie powstają. Prac jest coraz mniej, a płótna powoli przestają się mieścić w drzwiach. Tak więc sama się zastanawiam gdzie będę za dajmy na to lat dziesięć. Tym czasem miks Azji z Polską. Szybki, sycący i rozgrzewający, bo nie wiem jak wam ale mi jesień powoli wieje po plecach.

ilość na dwie obiadowe porcje

250 gr bobu
120 gr boczniaków
80 gr świeżego szpinaku
1 cebula
6 łyżek sosu sojowego
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżeczka pasty czerwonego curry
1 łyżeczka soku z cytryny
sezam
100 gr makaronu soba

Rozgrzewamy olej na patelni, dodajemy sos sojowy, pastę curry i smażymy razem z posiekaną w pióra cebulą. Kiedy nabierze złotego koloru dodajemy boczniaki porwane w nitki wzdłuż blaszek i bub. Przykrywamy i dusimy około 10 minut aż bub zmięknie. Nie obieram warzyw jeśli nie ma takiej konieczności ale dla cierpliwych opcja z bobem obranym na pewno będzie się lepiej prezentować na talerzu. W czasie kiedy dusimy warzywa, gotujemy makaron w osolonej wodzie na pól twardo, mniej więcej 3 minuty. Obgotowany makaron dodajemy do zawartości patelni, dodajemy sok z cytryny i szpinak. Wszystko razem podgrzewamy jeszcze przez około 2 minuty cały czas mieszając, do momentu aż szpinak zmniejszy swoją objętość ale nie straci koloru. Podajemy w miskach z pałeczkami, posypane sezamem. Smacznego!

środa, 18 września 2013

TOSTY prawie FRANCUSKIE

Kiedy w piątek wyjeżdżałam na rajd nie miałam pojęcia kiedy będę jeść kolejny posiłek, nie mówiąc już o tym, że nie wiedziałam kiedy znów będę spać. Syte, duże i ciepłe śniadanie wczesnym rankiem było jedyną nadzieją na przetrwania następnych 48h. Wykorzystałam zeschłe bułeczki, banana i stałą zawartość lodówki. Nie lubię wyrzucać jedzenia więc dawanie różnym produktom drugiego życia zawsze sprawia mi dużo frajdy. Złapałam off roadowego bakcyla, ani błoto, ani zimno, ani deszcz nie zniechęciły mnie do podjęcia wyzwania i ruszenia z przygotowaniami do startu. Może już tej zimy zaliczę pierwszy rajd jako kierowca. Tym czasem śniadanie, które podane w sobotni poranek do łóżka (marzenia) może być cudownym początkiem weekendu, albo przynajmniej paliwem do realizacji planów, treningów i celów. 

ilość na 8 tostów (dla 2 osób)
4 bułeczki albo 8 kromek chleba nie pierwszej świeżości
1 banany
1/2 kubka mleka roślinnego
1/2 łyżeczki cynamonu
1 łyżka oleju kokosowego

+ miód / syrop klonowy albo konfitura owocowa
+ bita śmietana ryżowa i wszystko czego dusza zapragnie 
+ obowiązkowa świeżo palona kawa, czarna, gęsta i bardzo aromatyczna, dla wymagających uzupełniona świeżym sokiem z pomarańczy

W wysokim naczyniu blendujemy banany z mlekiem i cynamonem. Tak powstały koktajl przelewamy do głębokiego talerza albo płytkiej miski i moczymy w nim chleb lub bułeczki przekrojone na pół około 10 minut. Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy nasączone kromki po obu stronach na złoto. Gotowe tosty można na chwile położyć na ręczniku papierowym aby odsączyć nadmiar tłuszczu. Podajemy w dowolnej konstelacji byle na ciepło! 

wtorek, 17 września 2013

krem MARCHEWKOWY i FIGA

Nieustająco pada więc nie pozostało mi nic innego jak przenieść słońce na talerz. Żywe barwy i soczyste smaki to podstawa przetrwania pierwszej fali jesiennej szarości. W ferworze różnych zdarzeń krem pachnący imbirem daje kopa do działania. Świeże figi dopełniają całość, a orientalne dodatki budują wielowątkowe historie. Zaczęłam się uczyć rosyjskiego, wypchnęłam Samuraia w pierwszy teren i sędziowałam na off roadzie. Przygotowania do drogi idą pełną parą. Aby było śmieszniej wszyscy wokół służą radą, upominają, uczą i zachęcają do przekraczania własnych granic. Tylko w tym całym ferworze wrażeń brakuje czasu na gotowanie. Ostatnio moja doba rozciągnęła się niczym guma do majtek i już nie wykazuje  większej elastyczności, a mi cały czas marzą się jeszcze wieczorne czary w kuchni. Wczoraj późną nocą nasączyłam dom kolorem i zapachem. Polecam, bo dziś wczorajszy krem dał mi to dużo radości, mimo iż pity w samochodzie z termosu.

ilość na litr zupy
6 marchewek
1 pomarańcza
3 cm korzenia imbiru
2 kubki wrzątku
200 ml mleka kokosowego
4 łyżki sosu sojowego
1 łyżka oleju kokosowego
1/2 łyżeczki pasty czerwonego curry

+ świeża kolendra i figi

Około 15 minut gotujemy posiekaną w kostkę marchewkę z dwoma kubkami wrzątku, sosem sojowym, olejem i imbirem. Kiedy marchewka zmięknie zestawiamy garnek z ognia. W blenderze miksujemy na gładki płyn pomarańcz, mleko kokosowe, curry, kolendrę (ilość wedle uznania) oraz imbir z zupy. Zawartość blendera przelewamy do garnka z marchewką i miksujemy na gładki krem. Podajemy w salaterkach z wkrojoną świeżą figą i pałaszujemy do syta. Smacznego!

środa, 11 września 2013

kurki KLASYCZNE

Pada, a co za tym idzie grzybów wysyp będzie ciąg dalszy. Dziś banalny przepis dla leniwych lub zabieganych. Danie praktycznie jednogarnkowe, o ile pójdzie się na pewne ustępstwa. Do zrealizowania wszędzie, ponieważ przy odrobinie dobrych chęci kuchnia polowa też się nada. W pakiecie z Bieszczadami, za którymi tęsknie i w które już niebawem planuje wyruszyć. Ponieważ najlepszy okres na te najbardziej dzikie polskie góry dopiero przed nami. Bieszczady jesienią to pozycja obowiązkowa, i choć droga długa to cel wart jest tych kilku godzin spędzonych za kółkiem. Przestrzeń, kolory, ludzie i opowieści są tu nie do podrobienia. Polecam i kurki i Bieszczady, a najlepiej razem. 

ilość na trzy porcje
2/3 opakowania makaronu bucatini (bardzo grube spaghetti z dziurką w środku)
300 gr kurek
1 1/2 cebuli cukrowej
1/2 pęczka natki pietruszki
1 łyżeczka soli morskiej
1 łyżeczka świeżego pieprzu
1/2 kieliszka białego wina

+ oliwa i oliwa truflowa

Makaron gotujemy al dente, w mocno osolonej wodzie z dodatkiem łyżki oliwy truflowej (wiem, że to dla niektórych herezja :) ale daje świetny posmak). Na patelni smażymy na złoto drobno posiekaną cebule z solą i pieprzem. Następnie dodajemy umyte kurki, przesmażamy i dusimy z dodatkiem białego wina. Kiedy grzyby zmiękną i puszczą sok, połowę zawartości patelni przekładamy do blendera i miksujemy okoły 4 minut do uzyskania puszystego sosu. Mieszamy zawartość blendera z zawartością patelni, na talerzach rozkładamy makaron i dodajemy sos który następnie suto posypujemy pietruszką. Podajemy niezwłocznie aby nie wystygło, najlepiej w towarzystwie białego wina, szczególnie doba kompozycja powstaje z lekkim pinot blanco. Szybko, lekko i smacznie!

fot. Jakub Czajkowski

wtorek, 10 września 2013

TORTILLA nadziewana na CZERWONO

Widziałam rewelacyjny film. Film, który porusza, zachwyca i wyprowadza z równowagi, prawdziwy, szczery, życiowy. Historia, która może spotkać każdego z nas, choć jej wyjątkowość polega na intensywności. W filmie tym wszystko dopracowane jest do perfekcji, kadry są precyzyjne, prowadzenie kamery nienachalne, muzyka to absolutne arcydzieło, a tatuaże głównej bohaterki budzą zazdrość. Film jest trudny, z kina wychodzi się rozbitym, a jednocześnie nasyconym, ponieważ warstwa intelektualno-estetyczna zaspokoi gusta najbardziej wymagających. Muzyka tak bardzo weszła mi w krew, że mimo iż nigdy nie słuchałam bluegrassu biegam z nią od kilku dnia, i towarzyszy mi od rana do nocy. Opisane powyżej dzieło nosi tytuł "W kręgu miłości" (The Broken Circle Breakdown), to film belgijskiej produkcji, w reżyserii Felixa Van Groeningena. 

W filmie tym są mocne ujęcia z czerwonym filtrem, a czerwień od dłuższego czasu jest kolorem przewodnim w moim otoczeniu. Gdy wróciłam wczoraj wieczorem do domu, w uszach grała mi ścieżka dźwiękowa Bjorna Erikssona a na języku pojawił się smak papryki. Przelałam więc czerwień na talerz. Z braku czasu użyłam kilku półproduktów, ale dla amatorów wszytko można zrobić samemu. Ja przyznaje się bez bicia, że ostatnio gonie w piętkę. Wczorajsza czerwień sięga korzeniami do Hiszpanii, wykorzystując tradycyjne tortille i czerwoną paprykę. Sycąca i szybka kolacja, która zaspokoi nawet wybredne podniebienie.  Do kompletu z piękną hiszpańską dziewczynką gdzieś z okolic Sewilli. Zdjęcie autorstwa cudownej fotograf Darii Wall z naszego wspólnego wyjazdu z przed kilku lat.

ilość na dwie tortille, termoobieg, 200 st C, 15 minut

nadzienie
3 łyżki ajvaru (kupuję gotowy, ale przy odrobinie czasu można go przyrządzić samemu)
1/2 awokado
1/2 czerwonej papryki
1/2 cebuli cukrowej
1 garść orzechów włoskich
1 szczypta soli
natka kolendry (do smaku wedle uznania)

2 tortille

Wstawiamy piekarnik aby się grzał. W misce mieszamy ajvar z pozostałymi składnikami pokrojonymi w drobną kostkę. Jestem wielką miłośniczką kolendry więc u mnie występuje w dużych ilościach ale to rzecz gustu. Gotową masę solimy do smaku i nakładamy na środek tortilli. Tortille zwijamy tak jak nasze krokiety choć rozmiarowo wyjdą mniej więcej dwa razy większe, trzeba to robić dość delikatnie aby nie porwać placów. Gotowe zawijasy umieszczamy w piekarniku na około 15 minut, do momentu aż brzegi się zarumienią, a całość nabierze sztywnej formy. Podajemy przekrojone na pół albo w całości. Najlepiej smakują jedzone rękami! ¡buen provecho!

piątek, 6 września 2013

BUŁECZKI drożdżowe









Dla wielu ludzi których spotkałam w drodze smak domu, rodzinnego kraju, dzieciństwa i wspomnień to smak chleba. Dla jednych jest to tostowa "plastelina" idealna do przekąsek i szybkich grzanek, dla innych chrupiąca ciabatta z oliwkami albo rozmarynem, są tacy dla których zapach ćapati czy naanów to pierwsze skojarzenie z matką, która codziennie rano w piecu tandorii wypiekła świeże  placki. Co kraj to obyczaj, u nas powoli do łask wraca prawdziwy ciężki chleb na zakwasie. Długo leżakujący, który nawet po tygodniu spokojnie nadaje się do konsumpcji  Co raz więcej osób w moim otoczeniu trzyma zakwas w lodówce i raz na dwa tygodnie wczesnym rankiem budzi swoich bliskim zapachem świeżego pieczywa. Triumfy świeca knajpy typu chleb i wino, gdzie jedząc teoretycznie najprostsze produkty w czystych zestawieniach smakowych czujemy się najszczęśliwsi  Bo tak między bogiem a prawdą czy jest coś przyjemniejszego niż dobre pieczywo z wytrawną oliwą, świeżym masłem, dojrzałym serem albo soczystymi oliwkami? Nie zależnie, w która stronę na mapie ruszymy znajdziemy tam odpowiednik chleba. Kilka lat temu w himalajach przez cztery tygodnie placki jęczmienne ze słonym masłem i dżemem morelowym stanowiły moje główne pożywienie i powiem szczerze, że za ten smak oddała bym dużo a nawet trochę więcej, była to jedna z najwspanialszych podróży jakie odbyłam. 

Ze względu na ostatni nadmiar zajęć mój zakwas tak dzielnie hodowany i dopracowywany od miesięcy doszedł do stadium gdzie mógł samodzielnie wyjść ze słoika. Zanim poproszę mamę aby odłożyła mi odrobinę swojego postanowiłam poeksperymentować z drożdżami.  Ostatnio chodzą za mną różne wspomnienia i smaki z dzieciństwa, w tym chałka robiona przez ciotkę w sobotni poranek - zawsze ze szczyptą cynamonu. Poszukałam, poszperałam i ugniotłam ciasto ciężkie, i mocne, aromatyczne, i treściwe. Wyszło 12 bułeczek o wyraźnym smaku i masie. Polecam na śniadanie, do pracy lub szkoły, albo jako alternatywa do kolacji.

ilość na około 12 bułeczek, piekarnik na 190 st C, termoobieg, pieczenie 30 min

baza
4 szklanki mąki żytniej (można też zmieszać dwie dowolne mąki, w przypadku żytniej bułeczki wychodzą ciężkie/treściwe)
1 szklanka płatków zbożowych 
1 łyżeczka sody oczyszczonej 
1 łyżeczka soli 
1,5 szklanki mleka roślinnego (używam owsianego)
4 łyżki cukru trzcinowego
ok. 30 gr drożdży (1/3 kostki)

dodatki (wymiennie)
słodko
1 szklanka suszonych owoców, drobno pokrojonych 
0,5 szklanki orzechów, drobno pokrojonych
1/3 szklanki sezamu
1/2 opakowania cynamonu (ok 7 gr)

+ olej sezamowy do posmarowania i sezam do odsypania

lub wytrawnie
20 czarnych/zielonych oliwek
2 ząbki czosnku
1/2 opakowania ziół prowansalskich (ok 7 gr)
1/2 łyżeczki świeżego pieprzu

+ oliwa z oliwek do posmarowania i słonecznik do odsypania

W rondlu delikatnie podgrzewamy mleko (ok.30 st C) i rozpuszczamy w nim drożdże oraz cukier. Następnie w dużej misce mieszamy mąkę, płatki, sodę i sól (ewentualnie przyprawy np. cynamon). Zawartość garnka powoli wlewamy do miski i zagniatamy gęste ciasto. Masa ma byś zwarta i o jednolitej konsystencji (wymaga to trochę siły o odrobiny cierpliwości), przykrywamy cisto ścierka i odstawiamy na godzinę do wyrośnięcia. Po tym czasie dodajemy wybrane dodatki, formujemy bułeczki, układamy na blasze wyłożonej papierem, smarujemy olejem i posypujemy ziarnami. Odstawiamy jeszcze raz na pól godziny i w tym czasie nagrzewamy piekarnik. Kiedy bułki urosną wstawiamy blachę do pieca i pieczemy około 30 minut na złoty kolor. Studzimy i pałaszujemy, choć przyznaję, że na ciepło też są niezłe :)

PS. Obraz Bolesława Cybisa "Portret dziewczyny".

środa, 4 września 2013

obiecana kOnFiTuRa JAGODOWA

Przy cieście gryczanym pisałam o mocno korzennej konfiturze jagodowej, esencjonalnej, lekko wytrawnej, imbirowej. Takiej co może być dodatkiem do słonego i słodkiego. Przywodzącej na myśl zapach lasu w duszny czerwcowy  wieczór i wilgotny sierpniowy poranek. Jagody przyjechały z Suwalszczyzny, mokre, jędrne i w dużych ilościach. Ku mojej wielkiej radości praca nad konfiturą okazała się nader niewymagająca. Właściwie ogranicza się do cierpliwości i sporadycznego przemieszania całej zawartości garnka, bonusem jest wspaniały zapach utrzymujący się w domu jeszcze przez kilka dni. Przyznaje, że było to moje pierwsze podejście do przetworów i na wszelki wypadek zrobiłam tylko cztery słoiczki czego szczerze żałuję i za rok obiecuje poprawę. Ponieważ po trzech tygodniach wykańczam ostatni zalążek lata, a jesień dopiero się z nami wita. Konfiturę dodaję do owsianki, bułeczek drożdżowych (na które przepis jutro), naleśników, używam jako bazy do sosów i zup, jednym słowem wedle fantazji. Dziś przy studiowaniu prac Marii Jaremy Jaremianki stanowiła temat przewodni śniadania.

ilość na cztery 200 ml słoiki

3/4 kg jagód
5 łyżek cukru trzcinowego
2 łyżki cukru muscovado
1 czubata łyżeczka chai masali
4 cm korzenia imbiru
1/4 kubka wrzątku

Jagody płuczemy, oczyszczamy z listków i igieł, przekładamy do garnka, zalewamy wodą i na dużym ogniu doprowadzamy do wrzenia często mieszając. Dodajemy resztę składników, zmniejszamy ogień do minimum i przykrywamy. Gotujemy około czterech godzin, mieszając mniej więcej co 20 minut. W między czasie wygotowujemy i osuszmy słoiki. Kiedy konfitura nabierze spójnej całości połowę przekładamy do blendera i miksujemy minutę na wysokich obrotach, mieszamy tak powstały mus z resztą zawartości garnka (osiągamy spójną konsystencją ale z wyczuwalnymi całymi owocami) i wypełniamy słoiczki które po zakręceniu stawiamy do góry dnem. Po ostygnięciu i wciągnięciu się pokrywki możemy przechowywać konfiturę w lodówce albo na półce w spiżarni. Smacznego!

poniedziałek, 2 września 2013

OBIAD na HINDUSKĄ nutę

Tęsknie za smakami z podróży, za życiem w drodze i nieustającą zmianą miejsca. Ostatnio budzę się rano z nadzieję, że otworze poły namiotu a przede mną rozciągnie się piękny widok na góry. Jednak jestem tutaj i budzę się w niezmiennej scenerii własnego łóżka, z planem na każdy dzień choć innym to podobnym do poprzedniego. Dbam o małe przyjemności i ludzką życzliwość. Staram się żyć w zgodzie ze sobą i funkcjonować na antypodach rzeczywistości. Jednak coś się we mnie łamie. Szukam dalekich smaków, konsystencji gęstych hinduskich sosów i lekkich wietnamskich zup. Chodzi za mną puree z batatów i sałatka pomidorowa limonką. Grami mi w duszy gardłowy śpiew mieszkańców Tuwy. Myślę, że już za chwilę określę kierunek, już za moment będę wiedzieć kiedy mogę złapać tobołek, grzecznie się ukłonić i znów zrobić sobie krótka przerwę. A tym czasem warzywa w gęstym sosie z curry i puree z tahini. Smaki zaczerpnięte, przetrawione i odtworzone na potrzebę chwili, dla radości z codzienności.

ilość na dwie duże porcje

puree
6 młodych ziemniaków
1 łyżka tahini
1/2 pęczka natki pietruszki lub świeżej kolendry
4 łyżki słonecznika
1 łyżeczka soli morskiej
1 łyżeczka czarnej soli

warzywa
1/2 małego kalafiora
3 pomidory malinowe
1 1/2 cebuli cukrowej
5 łyżek oleju
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżka ostrej masali
1/2 łyżki kminu indyjskiego
1/2 łyżki soli morskiej
1/2 łyżki czarnej soli

+  opcjonalnie czubata łyżka mąki ziemniaczanej i pół szklanki wody

Ziemniaki gotujemy w wodzie z solą morską, kiedy dojdą odcedzamy, umieszczamy w wysokim naczyniu dodajemy czarna sól, tahini i miksujemy na gładką masę (będzie bardzo kleista). Dodajemy natkę albo kolendrę i za pomocą drewnianej łyżki mieszamy ze słonecznikiem, który można wcześniej podprażyć na patelni. Puree gotowe. 

W czasie kiedy gotujemy ziemniaki, na dużej patelni podgrzewamy olej z olejem sezamowym i przyprawami tworząc aromatyczna masalę. Dodajemy cebulę i smażymy na złoto. Następnie na patelni ląduje drobno pokrojony kalafior. Mieszamy i przykrywamy. Sparzone pomidory kroimy w drobną kostkę i systematycznie dodajmy do kalafiora. Całość musi się dusić minimum 15 minut aby pomidory rozpadły się na sos. Jeżeli chcemy osiągalność hinduską gęstość potrawy w szklance mieszamy czubatą łyżkę mąki ziemniaczanej z wodą o temperaturze pokojowej. Zestawiamy patelnie z ognia, powoli cały czas mieszając dodajemy zawartość szklanki do warzyw. Powstały kisiel skutecznie nada naszej potrawie oryginalną konsystencję. Jeszcze przez minutę mieszamy całość na małym ogniu. Ziemniaki i warzywa proponuję podawać w osobnych miskach. Sos świetnie sprawdza się również z ryżem basmati albo plackami typu ćapati lub naan. Miłej kulinarnej podróży do krainy baśni.

PS. Ciasto gryczane zrobiło furorę :)!