czwartek, 25 kwietnia 2013

lekka kolacja z AFRYKĄ w tle

Znam pewną tancerkę. Wyjątkową kobietę dla której taniec jest czysta forma ekspresji i sztuki. Mima, który doskonale panuje nad każdym ruchem zachowując przy tym świeżość i ciekawość dziecka. Poznałyśmy się dzięki Butoh i tak już zostało. Kilka dni temu spędziłyśmy razem wyjątkowy wieczór. Towarzyszyły nam dźwięki pierwotne, etniczne, rdzenne, te najbliższe ciału i najgłębiej zakorzenione w sercu. Obie mamy słabość do podróży, obie dobrze czujemy się na czarnym lądzie. Dom Graż przepełniony jest przedmiotami ze świata, z czego każdy stanowi genialny punkt wyjścia do poznania innej kultury. Ja gotowałam, Graż mówiła. Były barwy, smaki, gesty i zapachy. Tęsknota za słońcem wzmocniła potrzebę koloru, na talerzu zawitała masajska czerwień i zieleń sawanny. Gdzieś po między słowami powstała kolacja. Prosta i lekka do degustacji przy orzechach i winie. Miałyśmy całą niespieszną noc - pole pole /spokojnie spokojnie/ - jak to mówią w Afryce.

ilość na 2 talerze

1 brokuł
1 czerwona papryka
1 garść orzechów włoskich
8 liści sałaty
10 czarnych oliwek
sól/pieprz
+ pasta z awokado na którą przepis TU

Brokuł dzielimy na kwiaty i gotujemy na parze, do momentu aż nabierze mocno zielonego koloru i będzie "sparzony" a nie rozgotowany. Paprykę kroimy w słupki, orzechy trzemy, liście sałaty myjemy i drzemy na mniejsze kawałki, oliwki drylujemy (jeśli trzeba) i siekamy. Układamy na talerzu wedle własnej fantazji, można podawać z chlebem albo innym pieczywem (świetne są roti).

siku njema - dobrego dnia w suahili

środa, 24 kwietnia 2013

LAO koktajl TRUSKAWKOWY

Śniadanie nad morzem - truskawki już są, melon też gdzieś się znalazł. Smak lata, słońca i wakacji. Duży kubek radości i uśmiechu. Laos kojarzyć mi się będzie z koktajlami już zawsze, tymi zasłużonymi po całym dniu zwiedzania i tymi leniwymi z twarzą wystawioną do słońca. Zawsze w doborowym towarzystwie i z ciekawą historią w tle. Dziś na chwile przed walką z kanałami, strumieniami i internetem - przygotowania do wystawy idą pełną parą. Taki sobie różowy początek dnia, a w tle historie buddyjskie na jednej z Laotańskich Świątyń Buddyjskim w Luang Prabang, cudownie kolorowe, proste, szczere i magiczne. "Owocowego" dnia życzę wszystkim :)

ilość na 1 duży kubek ok 0.5 l

1 banan
8 truskawek
1/4 melona
2 łyżki płatków np. żytnich
1 cm imbiru
1 szklanka wody kokosowej albo mleka roślinnego

Wszystko razem do miksera i na ok 2 min na wysokie obroty. Do dna i w drogę.

wtorek, 23 kwietnia 2013

krem z SOCZEWICY in ITALY STYLE

W drodze do Trójmiasta. Wystawa już za chwilę. Muzyka zrobiona. Kostium zaprojektowany. Projekt na wykończeniu. Obrazy polakierowane, sygnowane, przygotowane. Pozostało połączenie wszystkich elementów w jedną spójną całość. 7 dni na zbudowanie instalacji, nauczenie się dźwięków, kroków i ruchów. 7 dni narodzin dzieła po długiem czasie wykluwania i kształtowania. Abstrakcyjny pomysł który nabiera realnych kształtów. Nieustająca zabawa i nauka. Jeszcze się nie zmaterializował, a już głowa kreuje następny. Teraz będzie w monochromie, następny uderzy czerwienią. Niech żyje, niech bije, niech nęci, niech swędzi. A tym czasem krok za krokiem, stopa za stopą, XIBALBA drzewo życia już za tydzień w 3A project space i na galeriawdomu.pl. Dla głodnych szybka zupa z włoską nutą. W sam raz na naładowanie baterii i powrót do pracy.

4 porcje

200g namoczonej przez noc zielonej soczewicy
4 ziemniaki
8 suszonych pomidorów
10 czarnych oliwek
3 kubki wody (lub bulionu warzywnego)
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżka świeżego czarnego pieprzu
20 listków rozmarynu

+ prażone sezam/słonecznik/dynia

Zagotowujemy soczewicę z ziemniaki w 3 kubkach gorącej wody. Kiedy wszystko zmięknie zdejmujemy z ognia i dodajemy pozostałe składniki. Miksujemy na gładki krem, przelewamy do misek i przyozdabiamy rozmarynem z dowolnymi ziarnami. W wersji na zdjęciu osobno zmiksowałam zawartość garnka (soczewicę z ziemniakami) i resztę składników, nakładając zupę warstwowo. Na dno poszła pasta z pomidorów, ziół i oliwek a na wierz krem z soczewicy. Smacznego :)

środa, 17 kwietnia 2013

pasta CEBULOWA

Nie jestem miłośniczką malarstwa pejzażowego, chyba że bliżej mu do abstrakcji niż perfekcyjnego oddania świata zastanego. Przez całą edukacje artystyczną miałam problem z malowaniem w plenerze, nie lubiłam gapiów zaglądających przez ramię, much przyklejających się do farby i tej konieczności odwzorowywania rzeczywistości. Nie pałam miłością do impresjonistów i nie powiesiła bym w domu polskich realistów. Mimo, iż darze ich ogromnym szacunkiem i umiem docenić. Ze sztuki zajmującej się przestrzenią zewnętrzną najbardziej lubię street art i land art. Pierwszy za tworzenie miejskiej galerii, publicznej, żywej i zmiennej. Drugi za działanie z przyrodą, zabawę z naturą i ogromną skalę. Oba są tymczasowe podobnie jak przyroda, tylko rzadziej się to dostrzega.

Szukając tematu do pasty cebulowej natknęłam się na jeden z nielicznych pejzaży, który namalowałam na plenerze lata świetlne temu, plener przerodził się w piknik, a piknik w ognisko. Szczegóły pracy twórczej na świeżym powietrzu są (przynajmniej z domysłów) wszystkim mniej lub bardziej znane. Koniec końców jest taki, że prac powstaje niewiele, ale opowieści nie mają końca. Ponieważ wspomniany plener był gdzieś gdzie wrony zawracały, a odległość do najbliższego sklepu przekraczała nasze możliwości wyczerpane praca "twórczą", właścicielka pensjonatu w którym stacjonowaliśmy upiekła nam chleb, ja z resztek zapasów zrobiłam do niego pastę. Skład był podobny z tym wątkiem, że tamtejsza kuchnia dysponowała z przypraw tylko solą, pieprzem i magi, ale efekt zadowolił najbardziej wybrednych.

ilość na średni słoik ok 200ml

1 duża cebula cukrowa
4 pomidorki cherry
1 garść orzechów włoskich
1 gałązka rozmarynu
1/2 łyżeczki soli morskiej
1 łyżeczka świeżego pieprzu
2 łyżki oliwy z oliwek

+ można dodać łyżkę ziół prowansalskich i czarne oliwki (ok 8 sztuk)

Cebulę kroimy w drobna kostkę i smażymy na oliwie na małym ogniu z solą i pieprzem, aż nabierze złotego koloru. W wysokim naczyniu miksujemy ostudzoną cebulę z reszta składników, jeśli masa będzie zbyt rzadka (to zależy od pomidorów) dodajemy więcej orzechów. Całość trzymamy w słoiku do 5 dni.

wtorek, 16 kwietnia 2013

CHLEB

Jakiś czas temu zadzwoniła moja mama aby się pochwalić, że upiekła chleb i spytać czy chce zakwas.  Przez długi czas była to moja specjalnością i to zawsze mi w udziale przypadało  zaopatrywanie najbliższych w ten produkt tak zwanej pierwszej potrzeby. Mama zaskoczyła mnie tym bardziej, że choć świetnie gotuje to głównie od święta, a kanapek do szkoły nie robiła mi nigdy, bo w naszym zwariowanym życiu zwyczajnie nie było na to czasu. Jednak coś się zmieniło i zakwas znalazł się w mojej lodówce. Muszę przyznać, że w natłoku wrażeń zwyczajnie o nim zapomniałam i pewnie by wybuchł (albo chociaż skisł) gdyby nie czwartkowy wieczór. Po całym dniu organizowania i załatwiania spraw mniej i bardziej pilnych, po powrocie do domu potrzebowałam zajęcia z gruntu przyjemnego ale bezmyślnego, i wyrobienie ciasta spełniało oba te założenia. Składniki wymieszałam, wstawiłam do pieca, nastawiłam timer i w piątek o 5.00 obudził mnie zapach świeżego pieczywa. Rozkosz i czysta przyjemność. Cała jogę myślałam z czym by ten chleb spałaszować i o tym będzie jutro. Tymczasem przepis poniżej. Spróbujcie, to banalnie proste i o niebo lepsze niż wszystko co można kupić w sklepie :) a i w cale nie potrzeba do tego specjalnych narzędzi, wystarczy duża miska, drewniana łyżka i dwie foremki.

ilość na dwie formy tzw. keksówki

0.7kg mąki (żytniej lub orkiszowej)
1 szklanka płatów owsianych
1 szklana słonecznika (lub dyni)
1/2 szklanki siemienia lnianego
0.7 l wody gazowanej
2 łyżki soli
zakwas

+ w wersji na słono: oliwki, suszone pomidory, łyżka ziół prowansalskich, świeży rozmaryn
+ w wersji słodkiej: suszone owoce, orzechy, miód

Wszystkie składniki mieszamy w dużej misce drewnianą łyżką. Przed dodaniem dodatków słodko/słonych odkładamy 2-3 łyżki masy do słoika (zakwas) i trzymamy w lodówce do dwóch tygodni. Wymieszaną masę przekładamy do dwóch foremek i odstawiamy na 9 godzin w ciepłe, suche miejsce aby wyrosło (ja wstawiam od razu do piekarnika). Pieczemy przez godzinę w 180st. Po ostygnięciu chleb trzymamy zawinięty w lniana ścierkę, świetnie leżakuje nawet do 10 dni aczkolwiek nie znam domu gdzie tyle wytrzymał bez zamykania go na klucz :).

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

surówka MARCHEW i PIETRUSZKA

Surówki to zmora przedszkolaków i szkolnych obiadów, wielu moim znajomym do dziś w koszmarach śnią się buraczki, tarta marchewka czy sałatka z pora, takie ciut przeleżane, odczekane i niewyględne. Na ogół bez przypraw i bez polotu, o formie nieprzypominającej niczego co by się chciało włożyć do ust. Jednak surówka może być alternatywą dla sałaty, wymaga więcej pracy, bo w większości przepadków bez tarki ani rusz, ale przy odrobinie fantazji zaskakuje i uwodzi. Wygląda na to, że wiosna zawitała już na dobre, słońce świeci pełną para, a na bazarach przybywa koszy z nowalijkami, dlatego też grzebiąc w zakamarkach pamięci postanowiłam przypomnieć stare smaki w odświeżonej wersji.

ilość na jedną rozsądna miskę

1 marchew
1 jabłko
1 pietruszka
1 gałązka rozmarynu
1 łyżka soku z cytryny
2 łyżki oliwy z oliwek
sól morska + świeży pieprz
sezam

Jabłko, marchew i pietruszkę trzemy na tarce o 3 różnych wielkości oczkach, wrzucamy do miski i mieszamy z reszta składników. Na końcu posypujemy sezamem (może też być słonecznik albo tarte orzechy). Na zdrowie :)

piątek, 12 kwietnia 2013

SPAGHETTI z piwną nutą

Zbliżał się wieczór, a moja chcica na włoskie smaki rosła z minuty na minutę. Nie jestem mistrzynią spędzania długich godzin w kuchni, a prawdziwy sos pomidorowy tego właśnie wymaga, ale jechałam do przyjaciół na wieczór i wiedziałam, że będziemy gadać w kuchni i o kuchni. Lubię u nich gotować, ponieważ trochę tam mieszkałam wszystkie potrzebne składniki zawsze są na stanie. Tym razem znalazłam nawet bonus w lodówce w postaci piwa Franziskaner Weissbier, które genialnie uzupełniło mój pomidorowy sos. Powolutku ma małym ogniu przez godzinę pyrkotałam pomidory z przyprawami i cebulę z papryką. Kolor nabierał intensywności, sos konsystencji. Zapach rozniósł się po całej kamienicy, a rozmowy toczyły się zwyczajnym torem, trochę śmiechu, szczypta pracy i garść życia, nie wspominając już o worku pasji. W planach był nocny spacer po Powiślu ale pogoda pokrzyżowała nam plany. Wyszło sycząco i bardzo smakowicie. La dolce vita!

ilość sosu na 3 do 4 porcji, makaronu ile kto lubi :)

1 duża czerwona cebula
1 papryka
4 łyżki oliwy z oliwek
sól (jak kto lubi, dla mnie ok 1/3 łyżeczki)
1 łyżeczka świeżo zmielonego pieprzu
500 g pomidorów (może być z kartonu/puszki - wersja dla zapracowanych)
3 ząbki czosnku 
150 ml piwa
2 łyżki ziół prowansalskich

ok. 1/2 opakowania makaronu spaghetti (wedle uznania)
świeży rozmaryn

Siekamy drobno cebulę, razem z solą i pieprzem smażymy na oliwie na bardzo małym ogniu przez 10 min, następnie dodajemy paprykę pokrojona w kostkę i dalej mieszając od czasu do czasu smażymy kolejne 10 min. W garnku zagotowujemy sparzone, pokrojone w kostkę pomidory, dodajemy zioła i przeciśnięty czosnek i na małym ogniu gotujemy przez 20 min bez przykrycia (po 10 min dodajemy 100ml piwa). Po 20 minutach przelewamy zawartość garnka na patelnie, dolewamy resztę piwa i cały czas mieszając na małym ogniu gotujemy jeszcze 20-25 min tak aby sos zgęstniał i się "przegryzł" (sprawdźcie czy nie trzeba dosolić). W tym czasie w dużym garze w osolonej wodzie gotujemy makaron al dente. Kiedy sos dojrzeje, odlewamy makaron i przekładamy do głębokich talerzy, dodajemy sos i drobno posiekany świeży rozmaryn (ok 10 listków na porcję).

Lick la dita delizioso!

czwartek, 11 kwietnia 2013

zupa MISO

Dziś przegrzebałam i uporządkowałam zawartość komputera, znajdując przy okazji niezliczoną ilość zdjęć prac o których istnieniu w ogóle zapomniałam. Czasem miała bym problem aby stwierdzić, że wyszły z pod mojej ręki. Nie przywiązuje się do prac i jestem bardzo szczęśliwa jak ludzie chcą mieć "moje rzeczy". Wiele obrazów oddałam, niektóre sprzedały się gdzieś na drugim końcu świata, inne wylądowały na śmietniku, a jeszcze jakieś nie wytrzymały próby czasu i rozpadły się w drobny mak. Moją domeną są kolaże, sprawia mi ogromną frajdę łączenie, kleje, spawanie, malowanie i szycie, szczególnie na płótnie. Co powoduje, że ciągle eksperymentuje, wykorzystując wszystko co wpadnie mi w ręce, zachwyci formą, kolorem albo strukturą. Rezultat jest taki, że niektóre eksperymenty nie schną, a inne się kruszą. Kasując kolejne foldery i tworząc nowe znalazłam zdjęcie pracy wykonanej na płótnie przy pomocy gipsu, wosku i lakieru. Po przegrzebaniu wszystkich czarnych skrzynek w mózgu uświadomiłam sobie, że ta praca przetrwałą, jest w moim posiadaniu i nawet wiem gdzie. Uśmiechałam się sama do siebie, ponieważ mimo tego, że ostała się w stanie opłakanym jest mi bliska, przypomina pierwsze podejścia do kultury wschodu i fascynacje tamtejszą estetyką. Na tej fali tych odkryć zrobiłam Miso, znów pokombinowałam i dodałam coś od siebie ale micha tej esencji Japonii jest warta małej zabawy, w sam raz na przerwę w pracy.

ilość na jedną porcję

250 ml gorącej wody
100 g makaronu udon albo soba (może być gotowy)
1 łyżka pasty miso
1 ząbek czosnku
2 pieczarki
1/3 marchewki
kiełki słonecznika
1/2 łyżeczki shichimi tougarashi
kilka kropli soku z cytryny

+ sezam albo gomashio

W niewielkim garnku zagotowujemy wodę, dodajemy pastę miso i mieszamy. Makaron umieszczamy bezpośrednio w zupie aby ugotował się od razu ze wszystkimi składnikami. Pieczarki koimy w cienkie paski, a marchewkę w słupki i dorzucamy do garnka razem z shichimi tougarashi  oraz sokiem z cytryny. Gotujemy 3 do 4 minut. Przekładamy do miski, dodajemy kiełki i sezam albo gomashio. Smacznego!

środa, 10 kwietnia 2013

pasta z BROKUŁA i TOFU

Mieszkając samemu i często gotując tylko dla siebie ostają mi się czasem w lodówce różne "resztki". Pół cebuli albo kilka pomidorków cherry, zaczęty chutney lub ćwiartka pietruszki. Nie wyrzucam jedzenia tylko staram się wykorzystywać wszystko na bieżąco, przez co w mojej lodówce częściej zieje pustka niż półki uginają się od nadmiaru dóbr wszelakich. Dziś dawno po porze śniadaniowej ruszyłam na poszukiwanie "resztek" w otchłani tej pustki.  Tym razem znalazłam połówkę niewielkiego brokuła i zaczęte opakowanie tofu kanapkowego, w chlebaku leżały też zapomniane przez świat dwie kromki chleba. Blender w ruch i filiżanka smarowidła była gotowa po 3 minutach, po 4 miałam już rasowe kanapki z rozmarynem.

Ilość na 4 kromki (choć to zależny od wielkości kromki :))

1/2 małego brokuła
1/2 opakowania tofu kanapkowego (ok 60 g)
1 łyżka siemienia lnianego
4 łyżki ciepłej wody
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżeczka asafetydy
1/2 łyżeczki świeżego pieprzu
1 łyżeczka soku z cytryny

+ pomidor, rozmaryn/szczypiorek/bazylia

Wszystkie składniki miksujemy na gładką masę w wysokim naczyniu. Następnie smarujemy chleb i dodajemy grube plastry świeżego pomidora, na koniec proponuję rozmaryn albo szczypiorek. Enjoy!

wtorek, 9 kwietnia 2013

pieczone PIECZARKI i mus z SELERA


Widowiskowo przesoliłam, pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna ale udało mi się. Puree z selera nadawało się co prawda do spożycia ale poziom soli w soli był absolutnie ponad normę. Na szczęście zostało mi to wybaczone, a może nawet i zostanie puszczone w niepamięć. 

Sól sama w sobie jest bardzo zdrowa, a odmian jest tyle, że trudno zliczyć. W Warszawie przy ul. Mokotowskiej działa nawet od pewnego czasu Galeria Soli. Sól ma szerokie zastosowanie nie tylko w kuchni ale także w medycynie i urodzie. Nie mówiąc już o tym, że bywa celem podróży jak w przypadku chęci zażycia kąpieli w Morzu Martwym. Osobiście w kuchni używam jej - znaczy się soli - dwóch rodzajów:
Czarnej czyli Kala Namak bogatej w takie minerały jak:  wapń, potas, magnez, sód, jod i żelazo. Kala Namak jest solą kamienną pochodzenia wulkanicznego o różowo-szarym kolorze i ma charakterystyczny siarkowy posmak przypominający jajka (co chętnie wykorzystują weganie). W Ajurwedzie polecana jest na nadciśnienie i problemy z trawieniem.
oraz Morskiej uzyskiwanej w naturalnym procesie odparowywania wody morskiej i zawierającej mikroelementy takie, jak: sód, chlor, wapń, potas, fosfor, magnez, mangan, cynk, żelazo, selen, miedź, siarka, krzem, czy jod. Jest biała i gruboziarnista, ma bardzo zbliżony smak do powszechnie używanej soli kuchennej.

A wracając do mojego przesolonego puree to dziś proponuję pieczone pieczarki w zalewie ziołowej, z musem z selera i ryżem z asafetydą. W ramach podbudowywania wiosennych nastrojów proponuję dodać dużo szczypioru co by chociaż na talerzu się zazieleniało.

pieczone pieczarki - piekarnik na 180st, termoobieg, płytka forma 20x30cm ilość na 2 porcje/4 szaszłyki

20 pieczarek
6 łyżki oleju
2 łyżki octu balsamicznego
1 łyżeczka oregano
1 łyżeczka tymianku
1 łyżeczka  majeranku
1 łyżeczki bazylii
1 gałązka rozmarynu
1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki pieprzu
4 długie drewniane wykałaczki lub pałeczki

Pieczarki myjemy i obieramy, wycinany nóżki i nabijamy na wykałaczki. W kubku mieszamy wszystkie przyprawy z oliwą i octem, rozmaryn siekamy na drobno i dokładamy do całości. Układamy w foremce, zalewamy zawartością kubka i pieczemy 10 min, co jakiś czas obracając.

puree z selera

1/2 selera
3 ząbki czosnku
1 szklanka bulionu warzywnego
4 łyżki gomashio
2 łyżki siemienia lnianego

Selera gotujemy razem z nóżkami pieczarek i czosnkiem w bulionie na wolnym ogniu. Kiedy warzywa zmiękną dodajemy gomashio i siemię lniane, a następnie miksujemy na gładką masę.

ryż smażony

1 kubek ryżu
1 łyżeczka asafetydy
1 łyżka oleju sezamowego

Ryż gotujemy pod przykryciem w osolonej wodzie, w stosunku 1:2. Gdy wchłonie całą wodę przekładamy na patelnie, dodajemy asafetydę i tłuszcz, i podsmażamy na wolnym ogniu aż osiągnie złotawą barwę cały czas mieszając.

Wszystkie elementy naszej układanki układamy na talerzu wedle dowolnej fantazji. Mi wyszedł obiad dla dwóch osób. Smacznego :)

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

marmolada FIGOWA z twarożkiem MIGDAŁOWYM

Nie mam pojecie czy moi mistrzowie uznali by gotowanie za formę medytacji, ale intuicja podpowiada mi, że raczej tak. Codziennie przez te pół godziny "praktyki kuchennej" jestem na 300% tu i teraz. Nie ma zaraz, potem i kiedyś. Klienci, projekty i sprawy na wczoraj dematerializują się. W kuchni efekt jest natychmiastowy, a smaki rodzą się w momencie gdy się je tworzy, choć są przypadki wymagające przećwiczenia cierpliwości  i pokory. 

Realizuje się w gotowaniu, podobnie zresztą jak w malarstwie, choć jest to działanie zdecydowanie bardziej ulotne. Gotowanie to każdego dnia nowa praktyka z kolejnym dziełem/daniem, krótkotrwałym, przemijalnym i chwilowym. Lekka metafora rzeczy wielkich, smaczna i do bólu doczesna :). 

W Urumczi w Zachodnich Chinach całe popołudnie obserwowałam mężczyznę który kaligrafował wodą sutrę serca na kamiennych płytach chodnikowych w miejskim parku. Za każdym razem jak dochodził do końca początek już nie istniał. Byłam poruszona jego praktyką, zaczarował mnie i wyniósł w inny kosmos. W tej betonowej dżungli na środku pustyni pojedynczy człowiek znalazł swój sposób na tu i teraz. Ja znalazłam go w kuchni, ciekawe gdzie jest wasz.

marmolada figowa, ilość na słoik 200ml

12 fig
1 kubek wrzątku
1/2 łyżeczki tea masali
1/2 łyżeczki cynamony
1 łyżeczka soku z cytryny
2 cm korzenia imbiru
2 łyżki brązowego cukru (opcjonalnie da łasuchów)

Wszystkie składniki gotujemy razem na bardzo wolnym ogniu przez pół godziny, następnie miksujemy na gładką masę. Przekładamy do wygotowanego słoika i po ostygnięciu trzymamy w lodówce.

twarożek migdałowy, ilość na 4-6 kromek

1 salaterka namoczonych przez noc migdałów
1 łyżeczka oleju kokosowego
2 łyżeczki mleka kokosowego w proszku (może być każde inne)
6 łyżek wrzątku

Odsączamy migdały i razem z resztą składników miksujemy na gładką masę, jeśli macie ochotę można dodać cynamon, albo inne przyprawy. Tu wersja na słodko, ale z oliwą z oliwek i ząbkiem czosnku oraz szczypta soli i pieprzu świetnie się sprawdza na słono. Zawsze jemy prosto po przygotowaniu.

現在這裡 | xiànzài zhèlǐ | tu i teraz


piątek, 5 kwietnia 2013

LAO morning cocktail



Najlepsze koktajle na świecie są w Luang Prabang w Laosie. Ilość opcji jest niewyczerpana. Od mocno egzotycznych dragon frutów, passiflory czy liczi, po nutellę, ciasteczka oreo lub kakao, na mięcie, imbirze i limonce kończąc. Oczywiście banalne banany albo ananasy są w stałej ofercie. Smoothies serwowane są w dużych kubkach, przegotowywane na bazie lodu, mleka, jogurtu albo wody kokosowej. Dodatków bez liku, tak, że trudno powtórzyć po raz drugi tą samą kompozycję. Dostępne są na każdej ulicy, na śniadanie, obiad i kolacje. Zastrzyk witamin od czubka głowy po pięty. W podróży cudowna odmiana od chińskich zupek, liofilizatów i dań z woka o  nieokreślonym pochodzeniu. W domu pomysł na poranny posiłek, szczególnie, że pora o której wstaje wymaga włączania światła. Mam słabość do wczesnych ranków, ostatnich momentów ciszy, opadającej mgły i przebudzenia. Lubię ten spokój i jasność pojawiającą się na horyzoncie. Dla mnie to najlepsza pora do pracy i ćwiczeń, choć to wymaga powera. Tak więc włączam blender, produkuję trochę słonecznej energii co by starczyła przynajmniej na pół dnia i piję do dna :)

ilość na 0,7 l

1/2 ananasa
1 banan
2 łyżki płatków żytnich
1 łyżka siemienia lnianego
1 cm korzenia imbiru
1 łyżeczka soku z cytryny/limonki
1/2 łyżeczki cynamony
kubek wody albo wody kokosowej

Wszystko pakujemy do blendera i miksujemy ok 3 min.
(jeśli z rana potrzebujecie dodatkowego cukru to polecam łyżkę miodu albo syropu klonowego)

czwartek, 4 kwietnia 2013

sałatka WAKAME


Japończycy są mistrzami formy. Architektura, sztuki walki, kaligrafia czy ceremonia herbaty, wszystko ma określone zasady i strukturę. Jedzenie podaje się subtelnie, przywiązując ogromną wagę do strony wizualnej dania. Posiłki je się pałeczkami, tak aby nie szarpać potrawy tylko delikatnie podawać określonej wielkości kawałki do ust. Japończycy latami ćwiczą się w perfekcyjnym wykonywaniu jednej czynności, często samo zajęcie jest dziedziczone z dziada pradziada. Na ulicach metropolii i wiosek można spotkać zakłady wyrabiające makaron ryżowy od 300 lat albo lampy papierowe od 550. Dla mieszkańca Kraju Wschodzącego Słońca niedoścignione osiągnięcie perfekcji w jednej dziedzinie stanowi sens życia i przybliża do satori - stanu nirwany. Powolna, systematyczna praca oraz pełna koncentracja są praktykowane całe życie. Samo obserwowanie działań jest medytacją, każdy ruch/gest stanowi nieodłączny element rytuału. Po tym jak ktoś kaligrafuje można ocenić jak walczy mieczem, sposób poruszania się określa temperament, a ilość pokoleń wykonujących jedną profesje stanowi o podejściu do tradycji i religii. W Japonii wszystko ma znaczenie i nic nie jest przypadkowe. To daje poczucie bezpieczeństwa i określa byt. Dotyczy to również japońskiego talerza - a zatem glony wakame.

ilość na 2 duże talerze

30g makaronu z brązowego ryżu w nitkach
20g glonów wakame
1/3 ogórka
1/2 marchewki
2cm korzenia imbiru

sos
sok z 1/2 cytryny
6 łyżek sosu sojowego
1 łyżka brązowego cukru
1 łyżeczka oleju sezamowego
1 łyżeczka panang curry paste (lub sosu chilli)

gomashio
szczypior

Glony zalewamy wrzątkiem i moczymy przez godzinę (jeżeli chcemy im nadać wyraźniejszy smak można dodać łyżkę pasty miso). Makaron zalewamy wrzątkiem, przykrywamy i odstawiamy na na 5 min. Marchewkę trzemy na dużej tarce albo krojami za pomocą obieraczki do warzyw w długie cienkie wstążki, to samo tyczy się ogórka (kroimy ze skórką). Imbir siekamy w bardzo wąskie słupki. Makaron odsączamy, a glony siekamy we wstążki (możliwe że dostaniecie już w drobnych kawałkach). Wszystkie składniki układamy osobno na talerzu wedle własnej fantazji. W małej miseczce mieszamy składniki sosu i polewamy nim warzywa. Dodajemy gomashio i szczypior. Następnie każdy miesza na swoim talerzu albo próbuje każdego smaku osobno, kwestia temperamentu albo humoru - to pozostawiam wam. Oczywiście jemy pałeczkami ... ostatecznie dopuszczane są palce :)

フォームは重要です | fōmu wa jūyōdesu | forma ma znaczenie

środa, 3 kwietnia 2013

nocna ZUPA

Wracam w nocy do domy, cały dzień w biegu, miejski maraton, torba urwała mi ramię, a obcasy wbiły nogi w cztery litery. W mieszkaniu cisza, tylko z okna widzę panoramę city, która zalotnie do mnie mruga. Stolica w nocy odpoczywa, jest senna i zmęczona, szuka wytchnienia, milczy. Jestem zmarznięta, trochę przez pogodę ale głównie ze zmęczenia. Jednak, tak nakręcona ilością wrażeń, że już wiem, że łatwo nie zasnę. W podróży w takim stanie ruszam w miasto w poszukiwaniu "food marketów", zawsze można znaleźć je na węch i słuch, to najbardziej gwarne miejsca po ciszy nocnej. Pełne garkuchni wystawionych prosto na ulicę uginają się od kociołków z jedzeniem, wszystko bulgocze, syczy i paruje. Nowe  smaki, zapachy i konsystencję. W żółtym świetle migających jarzeniówek czasem nie da się dojrzeć zawartości kotła. Sanepid na sam widok uciekł by z krzykiem, jednak bee bun'y, phad thai'e, sajgonki, curry masale, roti i dhale unoszą się w powietrzu i rozpływają w ustach. Zawsze smakują inaczej i niezmiennie stanowią obowiązkowy punkt kulinarnej podróży.

W tej ciszy czas się na chwilę zatrzymuję, zdrowe żywienie i zalecenia dietetyków brzmią jak suahili na Filipinach, nie jadłam prawie cały dzień i mój mózg nie może o tym zapomnieć. Siadam na krzesło albo raczej się na nie osuwam i jedną ręką włączam czajnik. Zamiast herbaty nalewam wrzątek do garnka, szybka zupa z indochińską nutą, na rozgrzanie i na dobry sen. Zjem coś przecież i tak nikt się nie dowie. 

1/4 brokuła
2 boczniaki
1/2 cebuli
2 brukselki
garść makaronu ryżowego w nitkach
2 łyżki pasty tajskiej Tom Kha lub pasty miso
1 łyżeczka soku z cytryny lub limonki
szczypta pieprzu syczuańskiego lub cayenne
sezam/gomashio
300ml wrzątku

Brokuła dzielimy na kwiaty, cebulę kroimy w pióra, brukselki na połówki a boczniaki "drzemy" na nitki wzdłuż blaszek. Warzywa wrzucamy do gotującej wody z 2 łyżkami pasty tajskiej lub miso i gotujemy razem z makaronem na dużym ogniu przez 3-4 min (warzywa mają być sparzone, a nie rozgotowane). Dodajemy sok z cytryny/limonki, sezam i pieprz, jeżeli mamy na stanie to można dorzucić liście świeżej kolendry albo szczypior. Zupa jest impresją stworzoną z zawartości lodówki i ratuje mnie w  różnych sytuacjach, tak więc warzywa polecam jak najbardziej sezonowe, cukinia, sparzony pomidor, kwiaty kalafiora lub szpinak też dadzą radę.

ໃນຕອນກາງຄືນທີ່ດີ - naitonkangkhun thidi - dobranoc w lao

wtorek, 2 kwietnia 2013

galaretka ANANAS + IMBIR

Śnieg trzyma się nas mocno, biała pierzyna przykryła miasto i okolice po raz kolejny, las wygląda bajecznie, stryktury i rytmy drzew tworzą abstrakcyjne mozaiki. Kilka dni spokoju, kilka dni na powietrzu. Anomalia która wizualnie zachwyca choć wszyscy już tęsknią do słońca. Małe miseczki pełne żółtego czaru, owoce z daleka z egzotyczną nutą. Rozgrzewają dosłownie i w przenośni, twarz śmieje się od samego patrzenia. Trzeba sobie radzić niezależnie od kaprysów świata :)

porcja na 5 salaterek

1/2 ananasa
4 cm korzenia imbiru
2 łyżeczki miodu (jeżeli lubicie słodycze spokojnie możecie dodać drugie tyle)
1/2 łyżeczki tea masali
1 łyżeczka soku z cytryny lub limonki
0.8l ciepłej wody
1 łyżka agaru

Połowę ananasa krojami w drobną kostkę i rozkładamy do 5 salaterek. Drugą część miksujemy w garnku razem z imbirem, miodem, limonką/cytryną, tea masalą i wodą. Na wolnym ogniu wszystko podgrzewamy aż do zagotowania, następnie zestawiamy z ognia i powoli dodajemy agar cały czas mieszając.Po uzyskaniu jednolitego płynu zalewamy zawartość salaterek, pozostawiamy do zestalenia i ostygnięcia. Można przybrać migdałami albo kandyzowanym imbirem.

सूरज - surya czyli słońce