czwartek, 24 października 2013

a na koniec - PIECZONY SELER czyli frytki inaczej

Będę monotematyczna jeśli stwierdzę, że wszytsko zmienia się jak w kalejdoskopie, ale ostatni miesiąc taki właśnie jest. Wiem już że najlbliższe kilkanaście miesięcy spędze w kraju, że w kolejną podróż wyruszę dopiero w czerwcu. Wiem też, że doba ma 24h i mimo szczerych chęci nie uda mi się rozciągną jej bardziej. Przygoda z blogiem okazała się fantastycznym doświadczeniem, przez te osiem miesięcy powstało ponad sto przepisów, a strona ma prawie dziesięć tysięcy wejść. Bardzo mi miło i dziękuję za doping, komentarze i celne uwagi. Jak myślałam o tym by pisac o jedzeniu, jeszcze na krańcu świata stwierdziłam, że to powinien być projekt ograniczony w czasie, może trzy miesięczny, może pół roczny. Wydawało mi się, że dziewiędziesiąt przepisów to jest maksiumum jakie będę w stanie opisać. Życie pokazało jak bardzo polubiłam ten projekt, ile sprawił mi frajdy i że można by było rozwijać go w nieskończoność, ponieważ możliwości kuchni wegańskiej są nieograniczone. Doszłam jednak do momentu, gdzie inne projekty, obowiązki i fascynacje pochłaniają mój czas coraz bardziej i mimo iż nieustjąco gotuje brakuje mi czasu na pisanie o tym. Mam nadzieję, że udało mi się zaszczepić w was kilka ciekawych koncepcji i że wszystko wam smakowało. Ściskam ciepło i liczę, że bez szwanku przetrwamy tą nadchodzącą "zimę stulecia". Na koniec danie, które ostanio sprawia mi dużo kulinarnej radości, banalne i z grupy tych co robią się same. Do tego ostry domowy sos pomidorowy. Wszystko razem doprawione jednym z ostanich obrazów które namalowałam - czyli KOSMOSEM, inspirowanym projektem XIibalba. A tymczasem ZNIKAM. 

ilość na jedną sytą kolację dla 2 osób
1 dorodny seler
6 łyżek oliwy z oliwek
sól morska

sos
4 pomidory
2 ząbki czosnku
2 łyżki oleju (np. sezamowy i z suszonych pomidorów)
1 łyżeczka harrisy
+ sól

Nagrzewamy piekarnik na 200st. z termoobiegiem. Selera myjemy i kroimy w grube słupki. Blachę wykładamy papierem, rozkładamy selerowe frytki i równomiernie smarujemy lub polewamy oliwą, całość solimy i wstawiamy do piekarnika na mniej więcej 20 minut (aż frytki zmiękną i się zarumienią). W tym czasie na patelni rozgrzewamy olej z przeciśnietym czosnkiem i harrisą, dodajemy obrane ze skórki i pokrojone w kostkę pomidory oraz sól. Na dużym ogniu mieszając od czasu do czasu zagotowujemy i odparowujemy sos, do powstania konsystencji keczupu. Gotowe frytki możemy odsączyć z tłuszczu na pergaminie lub ręczniku papierowym. Podajemy gorące ze świeżym sosem i ewentualnie dodatkiem soli morskiej. Smacznego!

PS. W ten sam sposób można potraktowac też dynię, marchewkę i pietruszkę, wszystkie smakują rewelacyjnie!

wtorek, 8 października 2013

wytrawna OWSIANKA

Jest wiele sposobów na owsiankę, zresztą to od tego prostego śniadaniowego dania zaczełam kilka miesięcy temu pisać tego bloga. Owsianka wcale nie musi być z owsa, a ilość dodatków nie zna końca: sezonowe owoce, susz, orzechy, ziarna, przyprawy. Jak kto lubi i w zależności od nastroju. Zalążkiem do tej kombinacji były buddyjskie odosobnienia na które kiedyś jeździłam regularnie i gdzie często gotowałam. Śniadania na sesshin to kasza z gomashio, coś kiszonego i herbata, zawsze wytrawnie i na ciepło. Weszło mi to w krew. Poniższa kombinacja idzie dużo dalej, ale nadal jest niewymagająca i sycąca. A ponieważ ostanio szukam w różnych dziedzinach alternatywnych rozwiązań to i owisanka została poddana lekkiemu tiuningowi. W zestawieniu z drewnem, bo moje życie zeszło do parteru, wyrzuciłam łóżko, prace rozkłądam na ziemi, podłoga stanowi też regał dla książek. Ten piękny pałacowo/eklektyczny parkiet sosnowy (!) to dzieło mojej bratniej duszy, ułożony własnymi rekami w czasach słusznie uznanych za niesłuszne - do dziś robi wrażenie.

ilość na jedną porcję

4 łyżki wybranych płatków (albo mieszanki płatków z ziarnami)
1 duży ogórek kiszony albo konserwowy np. z musztardą
4 suszone pomidory
8 oliwek
2 łyżki sosu sojowego
1 kubek wrzątku

+ sezam albo słonecznik do smaku

W garnku prażymy płatki z posiekanymi suszonymi pomidorami (nieodsączamy ich z tłuszczu). Następnie dodajemy oliwki, sos sojowy i wodę, gotujemy na średnim ogniu bez przykrycia aż całość zgęstnieje, mieszając od czasu do czasu. Gotową owsiankę przekładamy do miski, dodajemy pokrojony ogórek i posypujemy ziarnami (najlepiej prażonymi). Jemy w całości i do syta!

poniedziałek, 7 października 2013

KORZENNY kompot


Kompot korzenny zainspirowany kolorami jesieni, kasztanami i Pendereckim. Diabły z Loudun to nowa opera w Teatrze Narodowym, kontrowersyjna, obrazoburcza, widowiskowa. Z genialną (z resztą jak zawsze) scenografią Borisa Kudićki. Charakterystyczna, mocna, dopracowana w najmiejszym detalu opowieść o szaleństwie, totalitaryźmie i płynnej granicy między dobrem, a złem. Penderecki pisał wszystkie swoje utwory kolorami, choć sam twierdził, że nie miało to żadnego wpłytu na nastrój i interpretacje nut. Kudićka operuje symbolem i formą tak, aby nie zamykać się w żadnej szufladzie, wręcz przeciwnie nagina wszystkie wizualne granice. Do tego głos, muzyka, widownia, teatr - sezon operowy otworzyłam z przytupem, co prawda na ostatnich nogach przekoszona przeziębieniem, ale naprawdę mocnym spektaklem, który gorąco polecam.

Następnego dnia zostało mi już tylko grzanie się pod kołdrą i w towarzystkie rzeczonego kompotu. Ten wytrawny, mocno korzenny napitek, postawił mnie na nogi. Przypomina smak wigilii i nostalgię podróży.

ilość na 1 litr

0,7 l wrzątku
3 dorodne jabłka
4 cm korzenia imbiru
6 goździków
1 łyżeczka cynamonu
1/2 łyżeczki tea masali
2 nasiona kardamonu

+ dowolny słód dla chętnych

W dużym garze zagotowujemy wodę z drobno posiekanymi jabłkami ze skórką. Dodajemy przyprawy i pod przykryciem na średnim ogniu gotujem około 15 min. Następnie umieszczamy całość w blenderze i na wysokich obrotach miksujemy około 3 minut. Tak powstały kompot przelewamy przez sitko z dużymi oczkami aby odcedzić resztki przypraw i podajemy ciepły, letni albo zimny, jak kto lubi. Ja z łyżeczką syropy klonowego wybrałam opcję na gorąco! Enjoy!

wtorek, 1 października 2013

wytrawna CZEKOLADA

Miło jest wpaść do domu, zrzucić wszystkie torby, torebki, ładunki, zakupy i wszystko co zajmuje ręcę. Miło jest wstawić czajnik na herbatę, otworzyć ulubione wino i wyciągnąć z lodówki coś bardzo dobrego, bardzo słodkiego i bardzo wyczekanego. Małe niespodzianki nawet jeżeli robimy je sobie sami są czasem potrzebne. Lubię niebanalne zestawienia, kobiety w męskich garniturach, antyki w betonowych wnętrzach i czekolade z pieprzem. Myślę, że nasze ograniczenia zaczynają się tam gdzie kończy wyobraźnia. Miałam wspaniałą prababcie, bardzo elegancą, z niewyparzonym językiem i operowym głosem. Prababcia powtarzała mi, że mogę robić co dusza zapragnie, o ile będę to robić w zgodzie ze sobą, a pradziwa dama wie jak nosić i smoking i suknie balowe, umie kantować w pokera i upiec szarlotkę. Tak babcia miała fantazję. Słabość do męskiej garderoby jak i zapachów została mi do dziś, nie mówiąc już o tym, że to dzięki niej jestem tu gdzie jestem. Prababcia nie była łatwa, bywała miła i zawsze elegancka. Nie tolerowała prostych rozwiązań, drażnił ją banał i głupota. Prababcia uwielbiała gorzką czekoladę, ten deser jest dla niej, kakao, pieprz i aronia - z klasą i delikatnie pod prąd. 

ilość na blachę 20x30 cm, około sześć porcji, czas stygnięcia minimum noc

1 szklanka mleka sojowego w proszku
2 czubate łyżki oleju kokosowego
1/4 szklanki wody
1/2 szklanki cukru trzcinowego
4 czubate łyżki gorzkiego kakao
1 słoiczek konfitury z aroni (ok 200ml)
1/2 szklanki soku z jagód lub winogron (wytrawnego)

+ twarda gruszka, pieprz lub chilli, świeży imbir

W rondlu o grubym dnie, na małym ogniu podgrzewamy mleko w proszku, kakao, cukier, olej i wodę. Mieszamy do osiągnięcia jednorodnej, gładkiej masy (nie doprowadzamy do wrzenia). Zestawiamy z ognia i dodajemy aronię oraz sok, dokładnie mieszamy i przekładamy na płytką blachę. Studzimy i umieszczamy w lodówce do stężenia minimum na 8 godzin. Serwujemy na plastrach gruszki, ze świeżo startym imbirem, chilli lub pieprzem w towarzystwie czerwonego wina. Dla mnie idealną kompozycje czekolada tworzy z Masseria Trajone Nero d'Avola.

poniedziałek, 30 września 2013

NOCNE NORI

Podobno nie je się nocami, podobno sen potrzebny jest jak tlen, podobno ... Nie sypiam zbyt wiele, a ostatnio prawie wcale. W biegu, z biegu, z dnia na dzień i do przodu. Zaczym mieć dziwne zachcianki w okolicach trzeciej nad ranem i zasypiam o piętnastej nawet za kółkiem. Dziwny to stan kiedy wywraca się wszystko do góry nogami. Wpadam zziajana, zmarźnięta i nie mogę zasnąć. Staje do garów i zaczynam kombinować, jak, z czym i którędy. Nie mogą być to dania zbyt wymyślne bo resztki szarych komórek mogły by nie podołać, tak jak przy ostatniej książce którą utopiłam w wannie kiedy niepostrzeżenie zasnełam. Nori na stanie mam zawsze, wypełnienie też się jakieś znajdzie, do tego nie może zabraknąć chilli i już pałaszuje rękami kolacjo-śniadanie. No to smacznego! Dzieńdobry/ Dobranoc i w drogę!

ilość na jedną porcję

2 płatki nori
1 pęczek makaronu soba (około 100 gr)
20 listków świeżego szpinaku
1 garść kiełków słonecznika
1 garść orzeszków ziemnych
1/2 doniczki kolendry
sos sojowy
sos chilli

Gotujemy makaron na miękko i studzimy. Rozkładamy płatki nori na desce. Na połowę każdego nakładamy makaron, szpinak, kiełki, kolendre i orzeszki, skrapiamy sosem chilli i zawijamy tak jak maki. Można to zrobić za pomocą bambusowej maty do sushi lub rękami, brzeg płatka można delikatnie zwilżyć aby dokładnie się przykleił. Rolki kroimy ostrym nożem na ulubioną wielkość, ja preferuje jedzenie rękami więc z każdej rolki wychodzą mi cztery wakałki, ale to rzecz gustu. Maczamy w sosie sojowym, ostrym albo musztardowym, można też dołożyć wegański majonez lub wasabi - kombinacji nie ma końca! Enjoy!

środa, 25 września 2013

BOCZNIAKI na OSSTTTRRRROOOOO

Nieustająco chce mi się ostrego. W tym temacie zaprzyjaźniony hindus poległ twierdząc, że mam przeżarte podniebienie, pasta curry "made in Malaysia" przestała spełniać swoje zadanie, a papryczki chilli powiały nudą. Marze o pożarze na języku, chce popłakać się ze szczęścia i spocić jak szczur na równiku przy pierwszych kęsach gorącego dania. Tak jak jeszcze kilka miesięcy temu przy jedzeniu sałatki z zielonej papai kiedy to stary taj pytając mnie czy ma być ostra zdziwił się bardzo na moja odpowiedz że TAK, fundując mi tym samym jedno z najgorętszych piekieł jakie jadłam. Chcę poczuć czym są nasycone, kolorowe smaki i uparcie szukam ich w zakamarkach kuchni. Sos tabasco został moim najlepszym przyjacielem, a różnorakie warzywa i dodatki fruwają w powietrzu i skwierczą w oleju przechodząc gorącem smakiem jalapeno. Dziś boczniaki na gorąco rzecz jasna!

zjadłam sama ale spokojnie mogę z tego powstać dwie porcje
120 gr boczniaków
1 pomidor malinowy
1 cebula
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżeczka tabasco
4 łyżki sosu sojowego
4 cm imbiru
1 łyżeczka agaru

makaron ryżowy i sezam

Rozgrzewamy na patelni olej i dodajmy pokrojoną w dużą kostkę cebulę oraz porwane wzdłuż blaszek boczniaki. Podsmażamy na złoto mieszając i dodajemy sparzony pomidor. Do blendera wlewamy sos sojowy, tabasco, dwie łyżki wody i dodajemy korzeń imbiru oraz łyżeczkę agaru. Miksujemy na bardzo wysokich obrotach około 3 minut po czym wlewamy na patelnie i przykrywamy. Dusimy do momentu aż warzywa będą przyjemnie miękkie. Dodajemy obgotowany/namoczony makaron ryżowy (lub w przypadku kiedy go nie mamy pokruszony na duże kawałki papier ryżowy) i mieszamy aż zmięknie. Podajemy w miskach z pałeczkami i sezamem. Rozgrzewa, syci i przyjemnie pali w język! Karamba!

wtorek, 24 września 2013

SOBA z BOBEM

Uciekam na kilka godzin do Krakowa. Dla złapania oddechu, poszerzenia perspektywy i naładowania baterii. Dwanaście godzin dla sztuki, architektury i inspiracji. Spacer miejską galerią pełną street artu, żywej miejskiej tkanki, sztuki publicznej i dla wszystkich. Są już takie miasta na świecie gdzie po za tradycyjną mapą miasta w centrum informacji turystycznej można dostać spacerownik z oznaczeniami najciekawszych murali. Zachwycił mnie ten pomysł w George Town w Malezji i chętnie przeniosła bym go na nasze rodzime podwórko. W Warszawie co raz częściej natykam się na wielkie realizacje ścienne jak słynne Kamienico czy Chopina na Tamce, nie mówiąc już o stale zmieniającej się ekspozycji pod Trasą Łazienkowską przy Myśliwieckiej. W Poznaniu zachwyciły mnie geometryczne op-artowe ściany szczytowe XIX wiecznych kamienic niedaleko Kontenerart'u nad Odrą. Gdańsk może się poszczycić największą miejska galeria czyli Zaspą gdzie rozmach i poziom realizacji rzucają na kolana. Gdańska Szkoła Muralu wyznacza poziom i nowe kierunki, chapeau bas i tak trzymać. Sama miewam zakusy na duże ściany. Kilka lat temu miałam okazję wyżyć się na 15 m2 w Kielcach, trzy dni na rusztowaniu, masa śmiechu i dobrej zabawy - wspominam to fantastycznie. Wielkość płócien na jakich tworzę z roku na rok pęcznieje proporcjonalnie do ilości prac jakie powstają. Prac jest coraz mniej, a płótna powoli przestają się mieścić w drzwiach. Tak więc sama się zastanawiam gdzie będę za dajmy na to lat dziesięć. Tym czasem miks Azji z Polską. Szybki, sycący i rozgrzewający, bo nie wiem jak wam ale mi jesień powoli wieje po plecach.

ilość na dwie obiadowe porcje

250 gr bobu
120 gr boczniaków
80 gr świeżego szpinaku
1 cebula
6 łyżek sosu sojowego
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżeczka pasty czerwonego curry
1 łyżeczka soku z cytryny
sezam
100 gr makaronu soba

Rozgrzewamy olej na patelni, dodajemy sos sojowy, pastę curry i smażymy razem z posiekaną w pióra cebulą. Kiedy nabierze złotego koloru dodajemy boczniaki porwane w nitki wzdłuż blaszek i bub. Przykrywamy i dusimy około 10 minut aż bub zmięknie. Nie obieram warzyw jeśli nie ma takiej konieczności ale dla cierpliwych opcja z bobem obranym na pewno będzie się lepiej prezentować na talerzu. W czasie kiedy dusimy warzywa, gotujemy makaron w osolonej wodzie na pól twardo, mniej więcej 3 minuty. Obgotowany makaron dodajemy do zawartości patelni, dodajemy sok z cytryny i szpinak. Wszystko razem podgrzewamy jeszcze przez około 2 minuty cały czas mieszając, do momentu aż szpinak zmniejszy swoją objętość ale nie straci koloru. Podajemy w miskach z pałeczkami, posypane sezamem. Smacznego!

środa, 18 września 2013

TOSTY prawie FRANCUSKIE

Kiedy w piątek wyjeżdżałam na rajd nie miałam pojęcia kiedy będę jeść kolejny posiłek, nie mówiąc już o tym, że nie wiedziałam kiedy znów będę spać. Syte, duże i ciepłe śniadanie wczesnym rankiem było jedyną nadzieją na przetrwania następnych 48h. Wykorzystałam zeschłe bułeczki, banana i stałą zawartość lodówki. Nie lubię wyrzucać jedzenia więc dawanie różnym produktom drugiego życia zawsze sprawia mi dużo frajdy. Złapałam off roadowego bakcyla, ani błoto, ani zimno, ani deszcz nie zniechęciły mnie do podjęcia wyzwania i ruszenia z przygotowaniami do startu. Może już tej zimy zaliczę pierwszy rajd jako kierowca. Tym czasem śniadanie, które podane w sobotni poranek do łóżka (marzenia) może być cudownym początkiem weekendu, albo przynajmniej paliwem do realizacji planów, treningów i celów. 

ilość na 8 tostów (dla 2 osób)
4 bułeczki albo 8 kromek chleba nie pierwszej świeżości
1 banany
1/2 kubka mleka roślinnego
1/2 łyżeczki cynamonu
1 łyżka oleju kokosowego

+ miód / syrop klonowy albo konfitura owocowa
+ bita śmietana ryżowa i wszystko czego dusza zapragnie 
+ obowiązkowa świeżo palona kawa, czarna, gęsta i bardzo aromatyczna, dla wymagających uzupełniona świeżym sokiem z pomarańczy

W wysokim naczyniu blendujemy banany z mlekiem i cynamonem. Tak powstały koktajl przelewamy do głębokiego talerza albo płytkiej miski i moczymy w nim chleb lub bułeczki przekrojone na pół około 10 minut. Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy nasączone kromki po obu stronach na złoto. Gotowe tosty można na chwile położyć na ręczniku papierowym aby odsączyć nadmiar tłuszczu. Podajemy w dowolnej konstelacji byle na ciepło! 

wtorek, 17 września 2013

krem MARCHEWKOWY i FIGA

Nieustająco pada więc nie pozostało mi nic innego jak przenieść słońce na talerz. Żywe barwy i soczyste smaki to podstawa przetrwania pierwszej fali jesiennej szarości. W ferworze różnych zdarzeń krem pachnący imbirem daje kopa do działania. Świeże figi dopełniają całość, a orientalne dodatki budują wielowątkowe historie. Zaczęłam się uczyć rosyjskiego, wypchnęłam Samuraia w pierwszy teren i sędziowałam na off roadzie. Przygotowania do drogi idą pełną parą. Aby było śmieszniej wszyscy wokół służą radą, upominają, uczą i zachęcają do przekraczania własnych granic. Tylko w tym całym ferworze wrażeń brakuje czasu na gotowanie. Ostatnio moja doba rozciągnęła się niczym guma do majtek i już nie wykazuje  większej elastyczności, a mi cały czas marzą się jeszcze wieczorne czary w kuchni. Wczoraj późną nocą nasączyłam dom kolorem i zapachem. Polecam, bo dziś wczorajszy krem dał mi to dużo radości, mimo iż pity w samochodzie z termosu.

ilość na litr zupy
6 marchewek
1 pomarańcza
3 cm korzenia imbiru
2 kubki wrzątku
200 ml mleka kokosowego
4 łyżki sosu sojowego
1 łyżka oleju kokosowego
1/2 łyżeczki pasty czerwonego curry

+ świeża kolendra i figi

Około 15 minut gotujemy posiekaną w kostkę marchewkę z dwoma kubkami wrzątku, sosem sojowym, olejem i imbirem. Kiedy marchewka zmięknie zestawiamy garnek z ognia. W blenderze miksujemy na gładki płyn pomarańcz, mleko kokosowe, curry, kolendrę (ilość wedle uznania) oraz imbir z zupy. Zawartość blendera przelewamy do garnka z marchewką i miksujemy na gładki krem. Podajemy w salaterkach z wkrojoną świeżą figą i pałaszujemy do syta. Smacznego!

środa, 11 września 2013

kurki KLASYCZNE

Pada, a co za tym idzie grzybów wysyp będzie ciąg dalszy. Dziś banalny przepis dla leniwych lub zabieganych. Danie praktycznie jednogarnkowe, o ile pójdzie się na pewne ustępstwa. Do zrealizowania wszędzie, ponieważ przy odrobinie dobrych chęci kuchnia polowa też się nada. W pakiecie z Bieszczadami, za którymi tęsknie i w które już niebawem planuje wyruszyć. Ponieważ najlepszy okres na te najbardziej dzikie polskie góry dopiero przed nami. Bieszczady jesienią to pozycja obowiązkowa, i choć droga długa to cel wart jest tych kilku godzin spędzonych za kółkiem. Przestrzeń, kolory, ludzie i opowieści są tu nie do podrobienia. Polecam i kurki i Bieszczady, a najlepiej razem. 

ilość na trzy porcje
2/3 opakowania makaronu bucatini (bardzo grube spaghetti z dziurką w środku)
300 gr kurek
1 1/2 cebuli cukrowej
1/2 pęczka natki pietruszki
1 łyżeczka soli morskiej
1 łyżeczka świeżego pieprzu
1/2 kieliszka białego wina

+ oliwa i oliwa truflowa

Makaron gotujemy al dente, w mocno osolonej wodzie z dodatkiem łyżki oliwy truflowej (wiem, że to dla niektórych herezja :) ale daje świetny posmak). Na patelni smażymy na złoto drobno posiekaną cebule z solą i pieprzem. Następnie dodajemy umyte kurki, przesmażamy i dusimy z dodatkiem białego wina. Kiedy grzyby zmiękną i puszczą sok, połowę zawartości patelni przekładamy do blendera i miksujemy okoły 4 minut do uzyskania puszystego sosu. Mieszamy zawartość blendera z zawartością patelni, na talerzach rozkładamy makaron i dodajemy sos który następnie suto posypujemy pietruszką. Podajemy niezwłocznie aby nie wystygło, najlepiej w towarzystwie białego wina, szczególnie doba kompozycja powstaje z lekkim pinot blanco. Szybko, lekko i smacznie!

fot. Jakub Czajkowski

wtorek, 10 września 2013

TORTILLA nadziewana na CZERWONO

Widziałam rewelacyjny film. Film, który porusza, zachwyca i wyprowadza z równowagi, prawdziwy, szczery, życiowy. Historia, która może spotkać każdego z nas, choć jej wyjątkowość polega na intensywności. W filmie tym wszystko dopracowane jest do perfekcji, kadry są precyzyjne, prowadzenie kamery nienachalne, muzyka to absolutne arcydzieło, a tatuaże głównej bohaterki budzą zazdrość. Film jest trudny, z kina wychodzi się rozbitym, a jednocześnie nasyconym, ponieważ warstwa intelektualno-estetyczna zaspokoi gusta najbardziej wymagających. Muzyka tak bardzo weszła mi w krew, że mimo iż nigdy nie słuchałam bluegrassu biegam z nią od kilku dnia, i towarzyszy mi od rana do nocy. Opisane powyżej dzieło nosi tytuł "W kręgu miłości" (The Broken Circle Breakdown), to film belgijskiej produkcji, w reżyserii Felixa Van Groeningena. 

W filmie tym są mocne ujęcia z czerwonym filtrem, a czerwień od dłuższego czasu jest kolorem przewodnim w moim otoczeniu. Gdy wróciłam wczoraj wieczorem do domu, w uszach grała mi ścieżka dźwiękowa Bjorna Erikssona a na języku pojawił się smak papryki. Przelałam więc czerwień na talerz. Z braku czasu użyłam kilku półproduktów, ale dla amatorów wszytko można zrobić samemu. Ja przyznaje się bez bicia, że ostatnio gonie w piętkę. Wczorajsza czerwień sięga korzeniami do Hiszpanii, wykorzystując tradycyjne tortille i czerwoną paprykę. Sycąca i szybka kolacja, która zaspokoi nawet wybredne podniebienie.  Do kompletu z piękną hiszpańską dziewczynką gdzieś z okolic Sewilli. Zdjęcie autorstwa cudownej fotograf Darii Wall z naszego wspólnego wyjazdu z przed kilku lat.

ilość na dwie tortille, termoobieg, 200 st C, 15 minut

nadzienie
3 łyżki ajvaru (kupuję gotowy, ale przy odrobinie czasu można go przyrządzić samemu)
1/2 awokado
1/2 czerwonej papryki
1/2 cebuli cukrowej
1 garść orzechów włoskich
1 szczypta soli
natka kolendry (do smaku wedle uznania)

2 tortille

Wstawiamy piekarnik aby się grzał. W misce mieszamy ajvar z pozostałymi składnikami pokrojonymi w drobną kostkę. Jestem wielką miłośniczką kolendry więc u mnie występuje w dużych ilościach ale to rzecz gustu. Gotową masę solimy do smaku i nakładamy na środek tortilli. Tortille zwijamy tak jak nasze krokiety choć rozmiarowo wyjdą mniej więcej dwa razy większe, trzeba to robić dość delikatnie aby nie porwać placów. Gotowe zawijasy umieszczamy w piekarniku na około 15 minut, do momentu aż brzegi się zarumienią, a całość nabierze sztywnej formy. Podajemy przekrojone na pół albo w całości. Najlepiej smakują jedzone rękami! ¡buen provecho!

piątek, 6 września 2013

BUŁECZKI drożdżowe









Dla wielu ludzi których spotkałam w drodze smak domu, rodzinnego kraju, dzieciństwa i wspomnień to smak chleba. Dla jednych jest to tostowa "plastelina" idealna do przekąsek i szybkich grzanek, dla innych chrupiąca ciabatta z oliwkami albo rozmarynem, są tacy dla których zapach ćapati czy naanów to pierwsze skojarzenie z matką, która codziennie rano w piecu tandorii wypiekła świeże  placki. Co kraj to obyczaj, u nas powoli do łask wraca prawdziwy ciężki chleb na zakwasie. Długo leżakujący, który nawet po tygodniu spokojnie nadaje się do konsumpcji  Co raz więcej osób w moim otoczeniu trzyma zakwas w lodówce i raz na dwa tygodnie wczesnym rankiem budzi swoich bliskim zapachem świeżego pieczywa. Triumfy świeca knajpy typu chleb i wino, gdzie jedząc teoretycznie najprostsze produkty w czystych zestawieniach smakowych czujemy się najszczęśliwsi  Bo tak między bogiem a prawdą czy jest coś przyjemniejszego niż dobre pieczywo z wytrawną oliwą, świeżym masłem, dojrzałym serem albo soczystymi oliwkami? Nie zależnie, w która stronę na mapie ruszymy znajdziemy tam odpowiednik chleba. Kilka lat temu w himalajach przez cztery tygodnie placki jęczmienne ze słonym masłem i dżemem morelowym stanowiły moje główne pożywienie i powiem szczerze, że za ten smak oddała bym dużo a nawet trochę więcej, była to jedna z najwspanialszych podróży jakie odbyłam. 

Ze względu na ostatni nadmiar zajęć mój zakwas tak dzielnie hodowany i dopracowywany od miesięcy doszedł do stadium gdzie mógł samodzielnie wyjść ze słoika. Zanim poproszę mamę aby odłożyła mi odrobinę swojego postanowiłam poeksperymentować z drożdżami.  Ostatnio chodzą za mną różne wspomnienia i smaki z dzieciństwa, w tym chałka robiona przez ciotkę w sobotni poranek - zawsze ze szczyptą cynamonu. Poszukałam, poszperałam i ugniotłam ciasto ciężkie, i mocne, aromatyczne, i treściwe. Wyszło 12 bułeczek o wyraźnym smaku i masie. Polecam na śniadanie, do pracy lub szkoły, albo jako alternatywa do kolacji.

ilość na około 12 bułeczek, piekarnik na 190 st C, termoobieg, pieczenie 30 min

baza
4 szklanki mąki żytniej (można też zmieszać dwie dowolne mąki, w przypadku żytniej bułeczki wychodzą ciężkie/treściwe)
1 szklanka płatków zbożowych 
1 łyżeczka sody oczyszczonej 
1 łyżeczka soli 
1,5 szklanki mleka roślinnego (używam owsianego)
4 łyżki cukru trzcinowego
ok. 30 gr drożdży (1/3 kostki)

dodatki (wymiennie)
słodko
1 szklanka suszonych owoców, drobno pokrojonych 
0,5 szklanki orzechów, drobno pokrojonych
1/3 szklanki sezamu
1/2 opakowania cynamonu (ok 7 gr)

+ olej sezamowy do posmarowania i sezam do odsypania

lub wytrawnie
20 czarnych/zielonych oliwek
2 ząbki czosnku
1/2 opakowania ziół prowansalskich (ok 7 gr)
1/2 łyżeczki świeżego pieprzu

+ oliwa z oliwek do posmarowania i słonecznik do odsypania

W rondlu delikatnie podgrzewamy mleko (ok.30 st C) i rozpuszczamy w nim drożdże oraz cukier. Następnie w dużej misce mieszamy mąkę, płatki, sodę i sól (ewentualnie przyprawy np. cynamon). Zawartość garnka powoli wlewamy do miski i zagniatamy gęste ciasto. Masa ma byś zwarta i o jednolitej konsystencji (wymaga to trochę siły o odrobiny cierpliwości), przykrywamy cisto ścierka i odstawiamy na godzinę do wyrośnięcia. Po tym czasie dodajemy wybrane dodatki, formujemy bułeczki, układamy na blasze wyłożonej papierem, smarujemy olejem i posypujemy ziarnami. Odstawiamy jeszcze raz na pól godziny i w tym czasie nagrzewamy piekarnik. Kiedy bułki urosną wstawiamy blachę do pieca i pieczemy około 30 minut na złoty kolor. Studzimy i pałaszujemy, choć przyznaję, że na ciepło też są niezłe :)

PS. Obraz Bolesława Cybisa "Portret dziewczyny".

środa, 4 września 2013

obiecana kOnFiTuRa JAGODOWA

Przy cieście gryczanym pisałam o mocno korzennej konfiturze jagodowej, esencjonalnej, lekko wytrawnej, imbirowej. Takiej co może być dodatkiem do słonego i słodkiego. Przywodzącej na myśl zapach lasu w duszny czerwcowy  wieczór i wilgotny sierpniowy poranek. Jagody przyjechały z Suwalszczyzny, mokre, jędrne i w dużych ilościach. Ku mojej wielkiej radości praca nad konfiturą okazała się nader niewymagająca. Właściwie ogranicza się do cierpliwości i sporadycznego przemieszania całej zawartości garnka, bonusem jest wspaniały zapach utrzymujący się w domu jeszcze przez kilka dni. Przyznaje, że było to moje pierwsze podejście do przetworów i na wszelki wypadek zrobiłam tylko cztery słoiczki czego szczerze żałuję i za rok obiecuje poprawę. Ponieważ po trzech tygodniach wykańczam ostatni zalążek lata, a jesień dopiero się z nami wita. Konfiturę dodaję do owsianki, bułeczek drożdżowych (na które przepis jutro), naleśników, używam jako bazy do sosów i zup, jednym słowem wedle fantazji. Dziś przy studiowaniu prac Marii Jaremy Jaremianki stanowiła temat przewodni śniadania.

ilość na cztery 200 ml słoiki

3/4 kg jagód
5 łyżek cukru trzcinowego
2 łyżki cukru muscovado
1 czubata łyżeczka chai masali
4 cm korzenia imbiru
1/4 kubka wrzątku

Jagody płuczemy, oczyszczamy z listków i igieł, przekładamy do garnka, zalewamy wodą i na dużym ogniu doprowadzamy do wrzenia często mieszając. Dodajemy resztę składników, zmniejszamy ogień do minimum i przykrywamy. Gotujemy około czterech godzin, mieszając mniej więcej co 20 minut. W między czasie wygotowujemy i osuszmy słoiki. Kiedy konfitura nabierze spójnej całości połowę przekładamy do blendera i miksujemy minutę na wysokich obrotach, mieszamy tak powstały mus z resztą zawartości garnka (osiągamy spójną konsystencją ale z wyczuwalnymi całymi owocami) i wypełniamy słoiczki które po zakręceniu stawiamy do góry dnem. Po ostygnięciu i wciągnięciu się pokrywki możemy przechowywać konfiturę w lodówce albo na półce w spiżarni. Smacznego!

poniedziałek, 2 września 2013

OBIAD na HINDUSKĄ nutę

Tęsknie za smakami z podróży, za życiem w drodze i nieustającą zmianą miejsca. Ostatnio budzę się rano z nadzieję, że otworze poły namiotu a przede mną rozciągnie się piękny widok na góry. Jednak jestem tutaj i budzę się w niezmiennej scenerii własnego łóżka, z planem na każdy dzień choć innym to podobnym do poprzedniego. Dbam o małe przyjemności i ludzką życzliwość. Staram się żyć w zgodzie ze sobą i funkcjonować na antypodach rzeczywistości. Jednak coś się we mnie łamie. Szukam dalekich smaków, konsystencji gęstych hinduskich sosów i lekkich wietnamskich zup. Chodzi za mną puree z batatów i sałatka pomidorowa limonką. Grami mi w duszy gardłowy śpiew mieszkańców Tuwy. Myślę, że już za chwilę określę kierunek, już za moment będę wiedzieć kiedy mogę złapać tobołek, grzecznie się ukłonić i znów zrobić sobie krótka przerwę. A tym czasem warzywa w gęstym sosie z curry i puree z tahini. Smaki zaczerpnięte, przetrawione i odtworzone na potrzebę chwili, dla radości z codzienności.

ilość na dwie duże porcje

puree
6 młodych ziemniaków
1 łyżka tahini
1/2 pęczka natki pietruszki lub świeżej kolendry
4 łyżki słonecznika
1 łyżeczka soli morskiej
1 łyżeczka czarnej soli

warzywa
1/2 małego kalafiora
3 pomidory malinowe
1 1/2 cebuli cukrowej
5 łyżek oleju
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżka ostrej masali
1/2 łyżki kminu indyjskiego
1/2 łyżki soli morskiej
1/2 łyżki czarnej soli

+  opcjonalnie czubata łyżka mąki ziemniaczanej i pół szklanki wody

Ziemniaki gotujemy w wodzie z solą morską, kiedy dojdą odcedzamy, umieszczamy w wysokim naczyniu dodajemy czarna sól, tahini i miksujemy na gładką masę (będzie bardzo kleista). Dodajemy natkę albo kolendrę i za pomocą drewnianej łyżki mieszamy ze słonecznikiem, który można wcześniej podprażyć na patelni. Puree gotowe. 

W czasie kiedy gotujemy ziemniaki, na dużej patelni podgrzewamy olej z olejem sezamowym i przyprawami tworząc aromatyczna masalę. Dodajemy cebulę i smażymy na złoto. Następnie na patelni ląduje drobno pokrojony kalafior. Mieszamy i przykrywamy. Sparzone pomidory kroimy w drobną kostkę i systematycznie dodajmy do kalafiora. Całość musi się dusić minimum 15 minut aby pomidory rozpadły się na sos. Jeżeli chcemy osiągalność hinduską gęstość potrawy w szklance mieszamy czubatą łyżkę mąki ziemniaczanej z wodą o temperaturze pokojowej. Zestawiamy patelnie z ognia, powoli cały czas mieszając dodajemy zawartość szklanki do warzyw. Powstały kisiel skutecznie nada naszej potrawie oryginalną konsystencję. Jeszcze przez minutę mieszamy całość na małym ogniu. Ziemniaki i warzywa proponuję podawać w osobnych miskach. Sos świetnie sprawdza się również z ryżem basmati albo plackami typu ćapati lub naan. Miłej kulinarnej podróży do krainy baśni.

PS. Ciasto gryczane zrobiło furorę :)!

piątek, 30 sierpnia 2013

ciasto GRYCZANO - CZEKOLADOWE z konfiturą JAGODOWĄ

Pomysł na to ciasto nie jest mój. Asieńka z Poznania przed samym moim wyjazdem pochwaliła się, że ma genialny przepis na ciasto, które choć wydaje się podejrzane smakuje wybornie. Wysłała mi spis składników, a ja zaczęłam kombinować jak by go tu urozmaicić i przerobić na wersje wegańską. Muszę przyznać, że nie wytrzymałam i jak tylko ciasto było gotowe zjadałam całkiem spory kawałek, mimo iż miało czekać w formie nienaruszonej do wieczora. Ciasto to jest prezentem dla mojego przyjaciela, znanego wielbiciela wszystkiego co słodkie (również kobiet). Przyjaciel po kilku latach poszukiwań mieszkania idealnego znalazł to czego szukał. Przez ten czas obejrzeliśmy tysiące ofert i naprzykrzyliśmy się niejednemu agentowi. W pewnym momencie zaczęły nawet krążyć legendy o człowieku który szuka tego co nie istnieje. I kiedy wszyscy żeśmy już zwątpili, a nawet stwierdzili, że tego ideału jeszcze nie wybudowano, znalazło się lokum spełniające większość wymagań przyjaciela, jednym słowem znaleźliśmy perełkę. Co prawda oferta była nam znana, kiedyś odpadła z powodu ceny, ale ponieważ co trzeba przyjacielowi przyznać negocjatorem jest rewelacyjnym po półtora roku właściciele się ugięli. Widać kryzys niektórym sprzyja. Tak więc w ramach wielkiej radości, a nawet ulgi postanowiłam łakomczuchowi zrobić przyjemność, podwinęłam rękawy i zabrałam się do testowania "asiowego" przepisu. Podsumuję jednym słowem - WARTO! Warto zgrzeszyć ponieważ kompozycja gryki, czekolady i jagód z dodatkiem orzechów włoskich zrobiła mi dobrze, na głowę i na duszę, jak zareaguje przyjaciel dam znać po weekendzie :).

ilość na tortownicę o średnicy 25 cm, 180 st C, termoobieg, 45 minut

ciasto
1 kubek kaszy gryczanej
1/2 kubka cukru (wykończyłam cukier puder) - w mojej wersji ciasto nie jest bardzo słodkie
1/2 kubka mąki żytniej
1 tabliczka gorzkiej czekolady (ok 100 gr) u mnie 85%
2 banany
2 łyżki kakao
2 łyżeczki cynamonu
6 łyżek oleju kokosowego albo innego tłuszczu
150 gr orzechów włoskich
2 szczypty soli morskiej

polewa
200 ml konfitury jagodowej (1 mały słoiczek) - przepis w przyszłym tygodniu
1/2 kubka słodu (może być miód, syrop z agawy albo syrop klonowy)
4 łyżki wody
1 łyżeczka agaru

+ orzechy do przybrania

Kaszę gryczaną gotujemy ze szczyptą soli i łyżeczką cynamony w stosunku 1:2. Kiedy zmięknie, a nawet lekko się rozgotuje przekładamy do miski i pozostawiamy do ostygnięcia. Następnie dodajemy cukier i za pomocą ręcznego blendera miksujemy na gładką masę. W niewielkim rondelku lub w kąpieli wodnej roztapiamy czekoladę z tłuszczem, drugą łyżeczką cynamonu i kakao, cały czas mieszając aby nie przypalić. Do masy gryczanej wlewamy tłuszcz z czekoladą oraz dodajemy czubatą łyżkę konfitury jagodowej, całość dokładnie mieszamy za pomocą drewnianej łyżki. W osobnym naczyniu miksujemy banany z drugą szczyptą soli na puszysty mus. Banany mieszamy z ciastem powoli, systematycznie dosypując mąkę, aż powstanie jednolite ciasto o luźnej, lekko płynnej konsystencji. Blachę wykładamy papierem do pieczenia i przekładamy ciasto, wyrównując wierzch. Wstawiam do nagrzanego na 180 st C piekarnika i pieczemy około 45 minut. Po ostudzeniu gotowy placek wkładamy na kilka godzin do lodówki. 

Przed podaniem przygotowujemy jeszcze polewę. W niewielkim rondlu mieszamy resztę konfitury ze słodem i 4 łyżkami wody. Podgrzewamy powoli cały czas mieszając, utrzymując temperaturę na granicy zagotowania. Dodajemy łyżeczkę agaru i całość dokładnie mieszamy. Tak powstałym sosem dokładnie lub wedle fantazji polewamy ciasto, dodając jako dekorację włoskie orzechy. Można włożyć jeszcze na godzinę do lodówki aby polewa stężała lub podawać na świeżo.

MNIAM MNIAM :) i jak tu dbać o linię ...

PS. Moja konfitura jest wytrawna, mało w niej cukru, za to pełna jest imbiru i innych korzennych przypraw. Jeżeli korzystacie z gotowej konfitury podejrzewam, że potrzebne będzie mniej cukru ale za to więcej przypraw - polecam imbir właśnie. 

czwartek, 29 sierpnia 2013

zielona TARTA z KALAFIOREM

Wstałam i zastanawiam się co by tu zmajstrować. Biegać chwilowo nie mogę, joga też mi jakoś wyjątkowo nie służy, nadprogramowy przydział energii wychodzi mi uszami. Powinnam go spożytkować w ruchu ale moje ciało z trudem wykonuje proste czynności, cały czas dobitnie wypominając mi ostatnie warsztaty taneczne, które tak nieświadomie mu zafundowałam. Tak więc od rana krzątam się po kuchni, bo ileż można odpisywać na maile i udawać, że się pracuje. Szybki przegląd lodówki, składniki na blat i do dzieła. Kolor powstałego quiche mi samej zaimponował, a smak okazał się naprawdę warty grzechu porzucenia na jeden dzień owsianki na rzecz świeżej zdecydowanie lunchowej tarty.

W ramach inspiracji kolejna rzeźba z Poznania tym razem gips Adam Graczyka pod tytułem Cień II z 1983 r. Praca odwołująca się idei formy ukrytej w materiale/tworzywie, którą należy jedynie odsłonić, ukazując światu. Taka koncepcja rzeźbiarska znana jest od antyku, poprzez prace Michała Anioła na naszej rodzimej genialnej Alinie Szapocznikow kończąc. Polecam i pracę, i taki pogląd na rzeźbę.

ilość na blachę 20x30 cm, pieczemy 40 min, termoobieg na 200 st C

ciasto:
1 kubek ugotowanej kaszy jęczmiennej (w moim przypadku wczorajsza)
1/3 puszki mleka kokosowego
1/2 kubka oleju kokosowego lub np. z suszonych pomidorów (dał bardzo fajny posmak)
1 kubek mąki z ciecierzycy
1 łyżka tahini
1 łyżeczka soli morskiej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

+ olej i otręby do wysmarowania i obsypania blachy

wkład:
1/2 niewielkiego kalafiora

1/2 kostki tofu (ok 100 gr)
1 ogórek gruntowy
1/2 pęczka natki pietruszki
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka kminu indyjskiego
1 łyżeczka ostrej masali
1 łyżeczka soli morskiej
1/3 puszki mleka kokosowego

W blenderze miksujemy ugotowaną kaszę z mlekiem, olejem, tahihi i solą. Po około 3 minutach przekładamy gęstą, gładką masę do miski, dodajemy mąkę i proszek do pieczenia. Mieszamy drewnianą łyżką do momentu uzyskania zwięzłego ciasta. Blaszkę smarujemy olejem i obsypujemy otrębami, następnie wyklejamy ciastem tak aby powstał mniej więcej 2 cm rant. Kalafiora kroimy na drobne kawałki i wsypujemy na ciasto. W blenderze umieszczamy resztę składników i miksujemy ok 3-4 minut do uzyskania puszystego, gęstego sosu. Jeżeli będzie się ciężko miksować można dodać kilka łyżek wody. Całą zawartość blendera równomiernie wylewamy na ciasto, przykrywając grubym kożuchem kawałki kalafiora. Blachę wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy około 40 min. Smacznego!

wtorek, 27 sierpnia 2013

AMOK z Tofu

Amok to tradycyjne danie kuchni kambodżańskiej, esencjonalne, mocne, wygotowane i nie dające o sobie zapomnieć. Przez te kilka tygodni poszukiwania wrażeń i przyjemności w tym niewielkim kraju jadłam amok gęsty i rzadki, delikatny i wytrawny, w formie zupy, sosu czy od razu całego zapieczonego dania. Jest to po za sałatką z zielonej papai najbardziej charakterystyczny smak dla tej szerokości geograficznej. Tradycyjnie danie przygotowuje się w woku ale wersja z patelni z bardzo grubym dnem albo z rondla też daje radę. Z resztą ten ostatni sposób uskuteczniłam całkiem niedawno ponieważ w ferworze licznych przeprowadzek mój wok się zdematerializował. Poniżej przepis na tofu inspirowane khmerską kuchnią w komplecie z najlepszą pracą Hasiora jaką widziałam od lat. 

Hasior w całej mojej edukacji artystycznej przewijał się wiele razy, fascynował mnie i moich przyjaciół, przykuwał i zmuszał do myślenia będąc wprawnym obserwatorem/komentatorem rzeczywistości. Jak większość wielkich nie odnalazł się w tym świecie i najpierw uciekł w uzależnienia, a potem na "drugą stronę lustra". Praca "Wyszywanie charakteru" z Muzeum w Poznaniu zachwyciła mnie jak zawsze prostotą środków i siłą wyrazu, oraz poczuciem wdzięczności dla moich rodziców którzy pozwolili mi "wyszyć" się samodzielnie.

ilość ma jedno danie w formie zupy lub jako sos do dwóch lunchowy porcji

baza:
2 ząbki czosnku
2 cm świeżego imbiru
1/2 cebuli
1/2 łyżeczki trawy cytrynowej
1 szczypta kurkumy
1/2 łyżeczki zielonego curry (może być zwykła przyprawa curry wtedy polecam pominąć kurkumę)
2 łyżki sosu sojowego lub pasty miso
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka soku z limonki

teść:
1/2 puszki mleka kokosowego
1/2 opakowania świeżego szpinaku baby
200 gr naturalnego tofu

+ ryż albo makaron

Wszystkie składniki bazy umieszczamy w blenderze i miksujemy na gęstą aromatyczną pastę, można zrobić większą ilość i przechowywać w lodówce. Miałam bardzo ciemną pastę miso więc końcowy efekt wyszedł w tonacji brązowej oryginalnie amok powinien być żółtawy albo beżowy. Do rondla lub woka przekładamy pastę, dodajemy mleko kokosowe i zagotowujemy. Następnie dokładamy pokrojone w kostkę lub słupki tofu (i inne warzywa jeśli dusza zapragnie) i mieszając od czasu do czasu gotujemy aż sos zgęstnieje. Następnie układamy na naczyniu żaroodpornym szpinak (można od razu dodać też ryż), zalewamy sosem i zapiekamy około 15 minut w piekarniku rozgrzanym do 200 st. W takiej postaci danie jest bardzo rozgrzewające. Można też podać osobno ryż i sos prosto z rondla, najlepiej w osobnej miseczce. Kolejną opcją jest wymieszanie sosu z makaronem i dodatkowe przesmażenie, wtedy całość nabiera formy phad thai'a. Mile widziane są też różne warzywa i świeże zioła, polecam bakłażany, cukinię i marchewkę jako wsad a tajską bazylię, sezam, orzechy nerkowca i chilli jako dodatki. 

bardzo dobre - ល្អណាស់ - la nasa

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

pieczony BAKŁAŻAN z czterech stron świata

Spędziłam fantastyczny tydzień w Poznaniu. Pojechałam na Międzynarodowe Warsztaty Taneczne, które skutecznie zweryfikowały moje poczucie, że mam kondycję. Zamieszkałam u Joanny, która okazała się bratnią duszą, pełną energii i pasji życia, oraz zwiedziłam bardzo ciekawe miasto, o którym miałam wyłącznie mgliste wyobrażenie gdzieś z azymutem na Koziołki, Stary Browar i festiwal Malta. Był to tydzień wrażeń, potu, bólu, siniaków, muzyki i śmiechu. Przy okazji w przerwach między kolejnymi zajęciami chodziłam, zaglądałam, poznawałam i szukałam inspiracji. Udało mi się obejrzeć kilka bardzo dobrych wystaw w tym ekspozycję Sztuki II poł. XX wieku w Muzeum Narodowym, nomen omen naprawdę imponującą (stolica może się schować). I kiedy już przyszedł czas powrotu do domu postanowiłam Joannie ugotować kolację, chciałam podziękować za gościnę i rozmowy bez końca. Ponieważ Asia lubi podróże i opowieści o świecie zaserwowałam bakłażany doprawione czterema stronami świata. Enjoy!

ilość na dwie porcje

1 niewielki bakłażan
2 pieczarki portabella (zachód - Ameryka)
100 gr orzechów nerkowca (wschód - Wietnam)
1/2 opakowania świeżego szpinaku baby (pochodzi z Azji zachodniej)
1 mała puszka mleka kokosowego (wschód - Tajlandia)
2 łyżki oleju np. z suszonych pomidorów (południe - Włochy)
2 czubate łyżeczki przyprawy do kebaba (południe - basen Morza Śródziemnego)
4 łyżki sosu sojowego (wschód np. Japonia)
3 ząbki czosnku (cała półkula północna)
4 łyżki soku z cytryny (tam gdzie ciepło i dużo słońca)

+ sól morska
+ tortille kukurydziane (sprawdźcie skład ponieważ czasem można znaleźć pół tablicy Mendelejewa) albo pity

Nastawiamy piekarnik na 200 st. i zanim się nagrzeje kroimy bakłażana w plastry i solimy po obu stronach. Kiedy puści sok wycieramy ręcznikiem papierowym nadmiar wody i wkładany do piekarnika na około 20 minut. W rondelku rozgrzewamy olej, dodajemy sos sojowy, przyprawę do kebaba, drobno posiekany czosnek i dwie łyżki soku z cytryny, wszystko razem podgrzewamy aż zacznie mocno pachnieć. Zmniejszamy ogień i dolewamy mleko kokosowe, a następnie dodajemy pokrojone w kostkę pieczarki, gotujemy około 10-12 minut. W między czasie zaglądamy do piekarnika, przewracamy bakłażana i smarujemy je za pomocą łyżki sosem z rondelka. Na niewielkiej patelni prażymy orzechy nerkowca, delikatnie aby nie przypalić ale zarumienić. Na dużej patelni podgrzewamy szpinak ze szczyptą soli i pozostałym sokiem z cytryny. Szpinak ma się delikatnie ściąć ale zachować kolor i świeżość. Jeszcze raz odwiedzamy bakłażana, przewracamy po raz kolejny na drugą stronę, muskamy olejem i dokładamy tortille lub pity aby się podgrzały. Po około 4 minutach przygotowujemy posiłek na talerzach. Najpierw szpinak, następnie bakłażan pokrojony w wąskie długie paski, na to sos z pieczarkami, wszystko razem obsypane orzechami i uzupełnione pokrojonymi w ćwiartki tortillami lub pitą. Niebo w gębie!

PS. Aby tego było mało na deser proponuje Brownie z malinami mniam mniam :)
PS.I. Rzeźba to praca Krzysztofa M. Bednarskiego Muzeum Narodowe w Poznaniu

wtorek, 20 sierpnia 2013

PLACKI z CIECIORKI





Wstałam w zeszły czwartek rano i zachciało mi się czegoś wyjątkowego. Odpuściłam sobie poranne bieganie i jogę, zawinęłam się w koc i najpierw długo sączyłam herbatę z dobrą książką w ręku, a potem powędrowałam do kuchni po odrobinę kulinarnej magii. Miałam ochotę na ciepłe ale świeże śniadanie które można by spałaszować za pomocą palców. Najchętniej delikatnie zaciągające wschodem. Z ostatnich "zdrowych" zakupów ostała mi się mąka z cieciorki tak więc blender w ruch, patelnia na gaz i do pracy. Wyszły smakowite placki, dobre i na śniadanie i na lunch, i na kolację. Z przyjemnością i talerzem w ręku wróciłam do łóżka czytać dalej i rozpieszczać podniebienie. Przyjemnie się zaczął ten wolny czwartek.

ilość na 10 placków

1 szklana mąki z ciecierzycy
1 szklanka mleka ryżowego
2 łyżeczki oleju kokosowego
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki ostrej masali (np. do shoarmy)
1/2 łyżeczki kminu indyjskiego
2 szczypty soli

+ ogórek gruntowy / świeży szpinak
+ dip musztardowy - 3 łyżeczki musztardy sarepskiej wymieszane z 3 łyżeczkami mleka kokosowego

Wszystkie składniki wrzucamy do blendera i miksujemy około 3 minut w celu osiągnięcia zwartej masy. Rozgrzewamy patelnię i natłuszczamy wybranym olejem (podążyłam dalej tym samym tropem i kontynuowałam z kokosowym), za pomocą chochli robimy placuszki i na średnim ogniu smażymy po obu stronach na złoto. Przekładamy gotowe placki na talerz wyłożony ręcznikiem papierowym lub pergaminem aby oddały ewentualny nadmiar tłuszczu. Serwujemy najlepiej jeszcze na ciepło ze świeżymi warzywami i dipem musztardowo-kokosowym. Enjoy!

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

pudding JAGODOWY na słodko/słono

Pasja jagodowa trwa nadal, ale aby nie było monotematycznie dziś będzie wytrawnie. Uwielbiam kolor leśnej borówki w kuchni - nasycony fiolet i rozbieloną lawendę. Pierwszy prawie czarny, drugi z niebieską poświatą. Przypominają mi wakacje na wsi w dzieciństwie kiedy to moja babcia cała zgraję dzieciaków wysyłała do lasu w poszukiwaniu tych czarnych owoców. My mieliśmy zajęcia ona święty spokój, ale zawsze była też nagroda: ciasto drożdżowe, pierogi, pampuchy. Jednym słowem wszystko co dobrze smakowało z jagodami. Pamiętam jak rozpierała nas duma, że obiad lub deser jest przygotowany z naszych zdobyczy. Jagody od wieków znane były w medycynie, kosmetyce czy magi. Mają działanie przeciwzapalne i przeciwgorączkowe, pomagają w problemach żołądkowych oraz jako środek pomocniczy przy leczeniu cukrzycy. Tak więc jagód nigdy za dużo, na słono, słodko, w ciastach, pierogach, zupach i do chleba. Dziś gęsty pudding na kaszy, syci i daje powera. Mozę być na zimno i na gorąco. Najważniejsze aby na świeżo.

ilość na 2 duże obiadowe porcje

1 szklanka kaszy jęczmiennej
1 szklana jagód
2 duże ogórki gruntowe
4 łyżeczki tahini
sól morska 
1 szczypta chilli

+ jagody / świeża kolendra / sól / łyżeczka soku z limonki do przybrania

Gotujemy kaszę jęczmienną w stosunku 1:2 ze szczyptą soli, kiedy zmięknie a nawet się lekko rozgotuje razem z jagodami przerzucamy do blendera. Miksujemy co najmniej 4 minuty na bardzo wysokich obrotach z dodatkiem jednego ogórka, 2 łyżeczek tahihi i szczyptą chilli. Rozlewamy pudding do misek, przyozdabiamy plastrami cienko pokrojonego ogórka (w tym celu można użyć obieraczki do warzyw), łyżeczką tahini na talerz, całymi jagodami i solą morską. Pałaszujemy do dna.

czwartek, 15 sierpnia 2013

smarowidło CHILI/OLIWKI/TOFU

Lepioszka występuje w całej Azji Centralnej, właściwie jak dobrze się postarać już za naszą wschodnią granicą znajdą się domy gdzie zamiast tradycyjnego chleba podawane będę chlebowe placki bez drożdży. W zależności od kraju mają różny skład, choć niezmienna pozostaje mieszanina mąki, tłuszczu i wody jako bazy wyjściowej. Spotkałam się z odmianami na mące pszennej, jęczmiennej czy żytniej, z dodatkiem piwa lub mleka. Również kraje Azji Mniejszej kultywują tradycję placków chlebowych choć pod inną nazwą. Lepioszkę tradycyjne piecze się w piecu opalanym drewnem przyklejając placki do jego ścian, gotowe są po kwadransie kiedy to łatwo odchodzą od powierzchni pieca. W niektórych krajach odciska się na nich ozdobny ornament, w innych posypuje sezamem albo dodaje przyprawy. W mojej zaprzyjaźnionej libańskiej knajpie lepioszka występuje jako orientalny chleb i oprócz pity można ją kupić na wynos. Taka też z hummusem rządziła ostatnio w mojej kuchni, ale ponieważ zostało mi kilka oliwek marynowanych w piekielnie ostrym chili postanowiłam dla odmiany zmiksować jej (lepioszce) inne smarowidło. Okazało się na tyle udane, że w porze obiadowej z makaronem orkiszowym, świeżym szpinakiem i pomidorami zupełnie przez przypadek smarowidło zamieniło się w smakowity sos.

ilość na mały słoik ok 200ml

100 gr naturalnego tofu
14 oliwek syriana (w marynacie chili)
6 łyżek oliwy z rozmarynem
pieprz + sól do smaku

+ chleb orientalny lub makaron, pomidor malinowy i świeży szpinak

Wszystkie składniki miksujemy na gładką pastę. Możemy przechowywać w lodówce w wygotowanym słoiku do 5 dni. W wersji z lepioszką polecam nagrzać piekarnik do 180st C, i posmarowane kawałki chleba z dodatkiem ulubionych warzyw zapiec około 5 minut, aż pieczywo stanie się chrupkie, a całość przyjemnie ciepła. W wersji z makaronem polecam całość wymieszać przed podaniem w garnku, ponieważ smarowidło jest dość gęste pod wpływem ciepła ładnie rozleje się po makaronie, u mnie wszystkie warzywa dodałam surowe - ale to kwestia gustu. Smacznego!

* fotografia lepioszek została wykonana przez Kubę Czajkowskiego w Kaszgarze

środa, 14 sierpnia 2013

KURKI inaczej


Sporo rzeczy w życiu robię na wspak, wszyscy dookoła się stabilizują i poważnieją, a ja podejmuję coraz bardziej szalone plany. Kupuje coraz starsze samochody i sięgam wzrokiem gdzie wzrok nie sięga. Spełniłam kolejne marzenie, po kilku miesiącach poszukiwań znalazłam starą mała terenówkę - wdzięcznego Samuraia w niezłym stanie, którego jak plotka głosi można naprawić młotkiem. Pojechałam go obejrzeć nikomu nic nie mówiąc pod Katowice i jak tylko go zobaczyłam to wiedziałam, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Co prawda do łóżka się nie zmieści, do windy też nie wchodzi, zagłusza radio i nie ma wspomagania ale po za tym jest idealny, no nie jest też czarny ale to musiałam mu wybaczyć na wstępie. Wjedzie wszędzie i nawet z prędkością przelotową 80 km/h jest królem szos. Mój wariacki plan zakłada podbój Azji Centralnej tym małym zielonym pudełkiem i wierzę, że razem nam się uda, start już za 10 miesięcy. A tym czasem wracając z Suwalszczyzny kupiłam kurki i jagody, ponieważ kurki w wersji klasycznej są wszystkim znane postanowiłam poszaleć i doprawić je wschodem z odrobiną fantazji - i znowu się udało, spróbujcie!

ilość na 3 do 4 porcji

1/2 kg kurek
1 cebula cukrowa
2 łyżki oleju kokosowego
4 łyżki sosu sojowego
150 ml mleka kokosowego
2 łyżeczki tahini
1/2 łyżki shichimi tougarashi lub pieprzu syczuańskiego

+ makaron z fasoli mung (1 pęczek na porcję) i świeży szpinak

Na patelni o grubym dnie podgrzewamy olej z sosem sojowym i dodajemy posiekaną w kostkę cebulę, którą smażymy aż puści sok. Następnie dodajemy kurki (wypłukane, niepokrojone) i smażymy około 4 minut, przykrywamy i dusimy aż zmiękną (czas zależy od wielkości kurek do 10 min.). Kiedy grzyby puszczą sok i dojdą zmniejszamy ogień i dodajemy mleko kokosowe, tahini oraz shichimi tougarashi lub pieprz syczuański. Dokładnie mieszamy i gotujemy tak długo aż woda odparuje tworząc gęsty sos (trzeba mieszać od czasu do czasu aby nie przywarło) do 10 min. Przygotowujemy makaron oraz nakładamy na talerze świeży szpinak, następnie wedle uznania makaron i kurki, można całość oprószyć sezamem. Smacznego!

PS. Kurki w tej wersji można też zmiksować na gładką masę tworząc rewelacyjną pastę do chleba, lub podawać jako dodatek do innych dań.

wtorek, 13 sierpnia 2013

lekki BIAŁY KREM

Dzieje się tyle, że nie wiem w co włożyć ręce. Dwa projekty mieszkań w toku. Niewielkie ale pełne niespodzianek na pięknym zielonym Żoliborzu. Kolejny obraz tym razem w szarościach, zainspirowany chyba nowymi butami do biegania i ostatnio widzianą wystawą w Zachęcie. W tak zwanym między czasie kilka dni na Suwalszczyźnie z mamą,  następne zrealizowane marzenia (ale o tym później) i nieskończoność pomysłów. Do tego biały krem jako świetna alternatywa na lunch lub kolację. Lekki, smaczny i sycący, dla mnie w wersji czystej ale na pewno sprawdzi się w zestawieniu z grzankami, ziarnami albo świeżą zieleniną. I tak jak wspomniałam ciekawa ekspozycja w Zachęcie, pośród miej i bardziej znośnych wystaw instalacja Katarzyny Krakowiak "Powstanie i upadek powietrza" polecam fanom czystego minimal artu. Na mnie działa, uwodzi i zmusza do myślenia, lub wręcz odwrotnie odpuszczenia wszystkiego - czyste ZEN. Enjoy!

ilość na dwie miseczki ale przyznaję, że pochłonęłam je samolubnie sama :)

1/3 kalafiora
1/2 dużej cebuli
1/2 kostki warzywnej
1 kubek wrzątku lub 1 kubek bulionu warzywnego
4 łyżki mleka kokosowego
2 łyżeczki tahini
1 łyżeczka soku z cytryny/limonki

+ sól morska do smaku

W niewielkim rondelku gotujemy kalafior, cebulę i wodą z kostką, ok 7 min aż warzywa zmiękną. Następnie przerzucamy całą zawartość garnka do blendera, dodajemy mleko kokosowe, tahini i sok z cytryny. Miksujemy 3 minuty na wysokich obrotach, jeżeli macie ochotę na chłodnik można dodać 6 kostek lodu. Smakujemy i ewentualnie doprawiamy, przelewamy do misek/czarek i podajemy. Dla chętnych polecam kiełki, ziarna i grzanki jako sycące extasy :)